×
W górę
×
Akademia Płodności / Blog / Podcasty / #055 – Czy niepłodna głowa ewoluuje?
czym jest Akademia Płodności
12.10.2021
#055 – Czy niepłodna głowa ewoluuje?

Znów zaglądamy w zakamarki niepłodnej głowy. Tym razem sprawdzamy, jak niepłodna głowa miała się na początku starań i jak to się zmieniało wraz z upływem czasu, gdy testy ciążowe wciąż wskazywały negatywny wynik. O czym myślałyśmy? Co czułyśmy? Jak postrzegałyśmy rzeczywistość dookoła? Czy po latach starań wciąż byłyśmy tymi samymi osobami? Zapraszamy do wysłuchania kolejnego podcastu.

Plan odcinka 

  1. Niepłodna głowa na początku starań
  2. Do kiedy nie fiksować?
  3. Intensywne starania i problemy w związku
  4. Odrodzenie
  5. Niepłodna głowa na nowym etapie: „projekt żyćko”

Transkrypcja podcastu Akademii Płodności

Cześć, tu Ania i Zosia. Wspólnie tworzymy Akademię Płodności, w której towarzyszymy parom starającym się o dziecko.

Z.: Dzień dobry.

A.: Dzień dobry.

Z.: Witamy was w kolejny wtorek. Co za cykliczność.

A.: Witamy was w kolejnym podcaście.

Z.: Dzisiaj tematem znów będzie niepłodna głowa i jej zakamarki.

A.: I znów tam wejdziemy. Tym razem porozmawiamy sobie o tym, czy niepłodna głowa ewoluuje podczas starań.

Z.: Fajny temat – tak nam się wydawało, jak na niego wpadłyśmy, a właściwie to Ania na niego wpadła.

A.: Wpadłyśmy we dwie na ten sam temat.

Z.: Tylko ja inaczej to sobie nazwałam, bo chciałam pójść w taką stronę, czy po czasie boli mniej, czy czuję inaczej, czy zauważam inne rzeczy, ale „ewolucja” jest chyba szerszym pojęciem. Więc, stara, medal w tym competition należy do ciebie.

A.: Dziękuję.

Z.: Okej. I chyba najmądrzej będzie to uszeregować mniej więcej chronologicznie, czyli jak było u nas od początku starań.

A.: Tak, dokładnie tak. I jak to wyglądało, jak to się zmieniało, czy Ania i Zosia zaczynające się starać były tymi samymi osobami po dwóch, trzech latach, czy czuły i myślały to samo.

Niepłodna głowa na początku starań

A.: Zaczniemy od samego początku. W moim przypadku powiedziałabym, że to był czas jeszcze przed ślubem. Chciałam się przygotować do macierzyństwa i nie wiem, czy mogę to nazwać tak, że zaczęłam fiksować, ale chciałam się przyszykować. Zaczęłam sporo czytać, interesować się i poczułam to coś, że chcę zostać mamą, nawet jeśli się uda przed zamążpójściem. Ale jeszcze o niepłodności nie było mowy, po prostu zaczęliśmy się może starać, a może i nie. Zupełnie na luzie, aczkolwiek nie wiem, czy jestem w stanie nazwać to staraniami o dziecko. Raczej takim przyszykowaniem się, a jakby było – to super.

Więc zgłębiałam sobie temat macierzyństwa, nawet nie tyle, co płodności. Przyjęłam z góry, że to się uda, to jest naturalne, że zaraz tak będzie. Więc angażowałam się, ale raczej w wózki, wyprawki – takie rzeczy. W ogóle chciałam już wszystko kupować dla tego dzieciaczka. I tak to było na początku, a później wystartowaliśmy.

Złudne poczucie

Z.: Ja nie byłam taka odpowiedzialna. Bo mówisz, że zaczęłaś sobie wcześniej czytać, a ja w ogóle nie miałam nawet skrawka takiego pomysłu! Byłam też bardzo młoda. Tak mi się wydaje, że ta dwudziestka piątka… Miałam takie poczucie, że jasne, chciałabym być mamą! Najlepiej w pierwszym cyklu po ślubie, jakby się udało. Zaraz będziemy młodymi rodzicami i będzie super. Ale nie miałam tak, że już byłam np. przygotowana, że wiedziałam, jaki wybrać wózek, co jest potrzebne do wyprawki, czyli tak jak ty, że już chciałabyś kupować te rzeczy. Nie wiedziałam nic! Wiedziałam tylko, że chcę i że dam radę i najlepiej, żeby to było zaraz.

Miałam jakieś złudne przeczucie, że to za chwilę „pyknie”. To było takie frywolne na zasadzie, że całe życie wszyscy mówią dookoła, że trzeba się zabezpieczać przed tymi dziećmi, bo to się tak trafia, że można zajść w ciążę właściwie z powietrza. A jak przyszło co do czego, to się okazało, że jednak nie. Ale pamiętam, że byłam bardzo otwarta. W sensie, że jakby się zaraz po ślubie okazało, że jesteśmy w ciąży, to miałabym takie: o matko! Myślałam, że tak będzie. Tak chciałam.

Niepłodna głowa i jej różne scenariusze

A.: Jak wystartowaliśmy na sto procent, czyli uznaliśmy, że mocno się angażujemy w ten proces, to też myślałam, że się uda od razu. Z góry tak przyjęłam. Myślałam, że właśnie tak to się dzieje, jak wchodzimy w to i pilnujemy orientacyjnie dni płodnych, o których gdzieś tam wcześniej wyczytałam i które mniej więcej obserwowałam. Myślałam, że to się uda w pierwszym miesiącu. I już po nim (bo wcześniejsze momenty nie były dla mnie rozczarowaniem), kiedy postanowiliśmy, że już jesteśmy na to przygotowani, zaczęłam się zastanawiać, dlaczego się nie udało.

Atmosfera, jaką stworzyłam już w pierwszym miesiącu, który był poprzedzony wcześniejszymi miesiącami szykowania się i tymi staraniami-niestaraniami, sprawiła, że byłam bardzo rozczarowana. Nawet myślę, że mogłam się popłakać już po pierwszym miesiącu takiego wyczekiwania. Już nie myślałam o tym tak jak poprzednio: „Dobra, miesiączka przyjdzie albo nie przyjdzie”. Tutaj już było testowanie. No i gdzie jest moja ciąża? Byłam pewna, że to jest takie proste. Bardzo szybko otworzyłam w swojej głowie furtkę rozpaczy, pomimo że może się to wydawać takie: po miesiącu, serio? A mi było po prostu bardzo smutno.

Z.: Potrafię to zrozumieć, natomiast nie współdzieliłam tego. I tutaj wchodzi ta druga strona, którą odkrywa moja niepłodna głowa… Kiedy pierwszy raz usłyszałam, że mogę mieć problem z posiadaniem dzieci? Może miałam z szesnaście lat, tak mi się wydaje. To mocno mi się wgryzło w DNA i to ze mną zostało, że może być z tym problem, więc chyba nie zakładałam, że ten mój cudowny scenariusz na pierwszy cykl po ślubie jest tak prawdopodobny, że ma prawo być mi przykro, jeśli będzie nieudany. Nadal byłam chora na to wszystko, na co jestem, więc się nie łudziłam, że to tak szybko pójdzie. Ale nigdy nie zakładałam, że to potrwa tyle lat. Wiedziałam, że trochę to zajmie, ale nie sądziłam, że aż tyle.

Do kiedy nie fiksować?

Z.: Kolejnym myślnikiem na mojej karteczce jest właśnie „do kiedy starać się nie fiksować?”. Czyli z jednej strony już wiemy, że chcielibyśmy bardzo mieć dziecko, z drugiej wiemy, na co jestem chora. Dudek miał też świadomość z jakim pakietem chorób mnie bierze za żonę swoją i towarzyszkę życia. Więc do którego momentu się łudzić, starać się tak po prostu? Czy czekać ten rok, który określa WHO, czy może dać sobie więcej czasu, bo jesteśmy młodzi, czy może właśnie nie i wcześniej pójść, bo może coś trzeba ustawić: tarczycę, PCOS, może owulacji nie ma od pół roku? Wtedy to było trudne.

Dudek chciał oczywiście czekać, na luzie, w ogóle nie róbmy z tego problemu, bo zaraz właśnie sfiksujemy. A ja już oczywiście poszłabym do jednego, drugiego, trzeciego lekarza. I to jest kolejny punkt ewolucji mojej głowy, czyli do kiedy starałam się spotkać się w połowie drogi, czyli do kiedy byłam w stanie nie fiksować.

A.: Czyli jakiś taki deadline między sobą, kiedy zaczynamy działać.

Z.: Taki deadline, ale najlepiej bez deadline’ów. Żeby to nie była jakaś sztywna data, ale żebym ciągle czuła się z tym komfortowo, a równocześnie, żebym czuła, że czas mi nie przecieka przez palce. A ponieważ to było tak skrajnie różne u mnie i u mojego męża, to nie do końca było to proste do ustalenia.

Czemu się nie udaje?

Z.: A u Was – co było potem?

A.: U nas był ten sam czas starań, ale taki moment, w którym próbowaliśmy się dowiedzieć, o co chodzi, czemu się nie udaje i czy to już jest etap, kiedy mamy gdzieś iść. Próbowaliśmy zrozumieć, co się dzieje, i dlaczego tej ciąży nie ma, dlaczego mi jest smutno, dlaczego pojawiają się już problemy i dlaczego się przestajemy dogadywać, bo już to postępowało. Już ta niepłodność powoli się wkradała, ale jeszcze nie działo się tak jak później. Nie nazwałabym tego, że to było frywolne, absolutnie, i spontaniczne, bo ten czas był już dawno za nami. Tutaj zaczęły się pewne problemy.

Wiedziałam, że trzeba czekać rok i ten czas bardzo szybko minął, bo wzięliśmy pod uwagę nasze wcześniejsze próby. Na pograniczu tych dwunastu cykli już zaczęliśmy myśleć, że chyba coś jest nie tak. Wydawało nam się, że celujemy w czas owulacyjny. W ogóle już wtedy pojawiły się kłopoty właśnie związane ze staraniami i seksem. W tę strefę od razu wlało się to napięcie, że staramy się o dziecko, więc już ta niepłodność gdzieś nas podgryzała. I w końcu przyszedł moment, w którym trzeba było coś zrobić i zdać sobie sprawę, że mamy problem, który jest związany ze staraniami, a także taki, który spychaliśmy na dalszy plan, czyli że pomiędzy nami pojawiło się coś złego.

Z.: I to jest kolejny punkt na tej mapie ewolucji głowy.

A.: Tak, tak. Kolejny punkcik. I dalej, co się dzieje u Zosi?

Intensywne starania i problemy w związku

Z.: Kolejnym moim punktem po tym, do kiedy starać się nie fiksować, jest już wejście w starania na sto procent. Kiedy już dostałam od mojego męża zielone światło na to, żeby pojeździć, pobadać się, to leciałam na grubo – najlepiej posprawdzajmy wszystko i zróbmy tak, żeby się udało. Już jak trzeba pojechać do dziesięciu specjalistów naraz, to pojedźmy, ale żeby to „pykło”. Ten okres starań na sto procent, kiedy w każdy cykl wierzę jak w żaden inny poprzedni, trwał dobrych kilka miesięcy, prawie rok takiego, że co cykl, to coś. Że jak nie naturalnie, to inseminacja, jak nie inseminacja, to leczymy jakieś zapalenie, jak nie to, to znajdujemy jakąś infekcję u mojego męża – ciągle się coś działo, nieustannie trzeba było coś robić. Te badania i wizyty u lekarza były tak częste, że rok był podporządkowany temu, by jeździć między Warszawą, Lublinem i Wrocławiem, aby szukać rozwiązań.

Gęsta atmosfera

A.: Czyli zaczynają się intensywne starania. My jeszcze na grubo nie wjechaliśmy, bo zaczęliśmy szukać specjalistów, ale takich lokalnych, więc to nie były jeszcze kliniki, lecz miejscowi ginekolodzy, którzy niekoniecznie znali się na niepłodności. Trochę czasu nam zeszło na to zamiast na monitoring cyklu, który np. wniósł sporo informacji co do tego, że w ogóle nie mam owulacji. A np. pamiętam jedno zalecenie: proszę zbadać witaminę D. To było jedyne, co miałam zrobić. Tak sobie pomyślałam, że to chyba jest za mało. Już biorąc pod uwagę to, że spędzałam czas na forum internetowym i bardzo dużo czytałam na ten temat, więc nie czułam się „zaopiekowana” i wciąż miałam wrażenie, że tracę czas.

Miałam poczucie, że nie wykorzystujemy każdego cyklu, bo dlaczego właściwie miałoby tak być, skoro prawdopodobnie nie było owulacji, której się doszukiwałam i obsesyjnie robiłam testy LH, więc już sfiksowałam. Szukałam tej owulacji w sobie, nie wiedziałam za bardzo, dlaczego nikt mi nie chce zrobić monitoringu i dlaczego jest to spychane na drugi plan. Nie znalazłam też odpowiedniej osoby, która by się mną zaopiekowała, przewodnika w postaci lekarza, który stwierdziłby, że może coś spróbujmy. Więc to było takie szukanie specjalisty, a w następnym cyklu kolejnego, który podjął się stymulacji. To już było rozciągnięte w czasie, czuliśmy duże zaangażowanie, może coś się uda. Dalej się staraliśmy, pojawiały się kolejne problemy w związku, więc już powoli robiła się gęsta atmosfera w naszym życiu. Tak gęsta, że każdy negatywny test ciążowy, jeżeli pojawiła się owulacja, był witany ogromną rozpaczą.

Małżeństwo wiszące na włosku

Z.: To ja już tu jestem. Jestem w tych staraniach na sto procent i dokładnie w tym miejscu, że skoro wiem, że zaangażowałam tylu specjalistów i zrobiłam tak wiele, to już mam prawo cierpieć. Już mogę ten każdy nieudany cykl traktować jako kolejną ogromną porażkę. I ja już się tu nie rozdrabniałam. Ta niepłodna głowa była trochę różna z cyklu na cykl, ale ciągle jednak Zosia była do siebie podobna. A kolejna, inna ja, jeśli chodzi od strony mentalnej, to jest ten czas, kiedy moje małżeństwo wisi na włosku. Kiedy już bardziej wiem, że nie chcę z tym człowiekiem, niż chcę i że skoro nam tak nie wychodzi, to może lepiej będzie to szybciej zakończyć. Więc na mapie ewolucji mojej głowy to jest kolejny punkt – nasze małżeństwo wisi na włosku.

A.: Ja mam podobny punkt. Nazwałam go „rozłam ze starym”. Czyli każde z nas żyje sobie w świecie niepłodności, ale tak, jakbyśmy się starali razem o dziecko, nie żyjąc razem. Nasze małżeństwo nie wisiało na włosku, chociaż mój mąż mi kiedyś powiedział, że myślał, że się rozwiedziemy. Nie przyszło mi to na myśl. Było źle, chciałam uciekać od starań, nawet składałam papiery na Erasmusa, aby wyjechać na pół roku i zrobić sobie przerwę od starań, ale nie od mojego męża. To nie była ucieczka od niego. To była po prostu ucieczka od tego życia, które mamy, aby na chwilę zapomnieć. Wtedy chciałam uciekać, bo już miałam po prostu dość.

Kluczowy moment

A.: Mrok był dosłownie wszędzie. Nie dogadywaliśmy się i w końcu stwierdziliśmy, że czas wytoczyć kolejne działo i pójść do kliniki leczenia niepłodności. Zostawiamy tych lekarzy polecanych przez znajomych i uderzamy w gruby kaliber. I to już było na sam koniec. Doszliśmy tam, przedstawiono nam plan działania sześciu miesięcy inseminacji plus sprawdzenie drożności jajowodów, więc kolejny cykl był jakby pominięty. To był ten deadline, którego potrzebowałam. Wiedziałam, że po nim będzie przerwa. Bardzo jej potrzebowałam i już chciałam mieć to wszystko odwalone. Już wykonaliśmy naprawdę dużo, zrobimy te inseminacje i po nich stwierdziliśmy, że robimy przerwę, bo już nie możemy tego wytrzymać. Coś się działo z nami złego.

W tamtym momencie sięgałam już dna i później w tej klinice udało nam się od niego odbić. To życie nagle nie było szczęśliwe, absolutnie nie, wręcz powiedziałabym, że nadal byliśmy smutni. Aczkolwiek ta niepłodna głowa miała więcej spokoju. Ona była zrozpaczona, smutna. Chociaż zdarzył mi się taki cykl, kiedy ten negatywny test nie wzbudził we mnie takich emocji jak zawsze. Zdziwiłam się, co się ze mną dzieje, dlaczego nie płaczę tak dramatycznie na podłodze jak kiedyś. Zdarzało mi się nawet przez kilka dni, że nie mogłam się podnieść z łóżka. W

tedy przyjęłam to z ogromnym spokojem, że to się dzieje, idziemy dalej, ale też między nami zaczęło się dużo zmieniać. Było więcej ciepła, miłości (mojej do mojego męża, jego miłości). Był taki moment, w którym we dwoje siedzieliśmy na podłodzie i płakaliśmy, godząc się ze wszystkim tym, co się dzieje, i godząc się między nami. To był kluczowy moment, jeden z punktów zwrotnych.

Odrodzenie

Z.: Moim ostatnim punktem było to, że małżeństwo wisiało na włosku, a kolejnym jest powolna odbudowa wszystkiego, kiedy w końcu zdecydowałam się dać nam szansę. Musiałam się od nowa przekonać, czy dalej w ogóle lubię tego człowieka mojego, czy mi się chce z nim przebywać, czy on mnie potrafi rozbawić, a ja jego, czy lubimy spędzać czas w swoim towarzystwie. Na mapie starań w tym momencie ta niepłodna głowa była zupełnie inna niż na początku. Wtedy się nie skupiałam na staraniach, bo ich nie było. Musiałam w tamtym czasie zdać sobie sprawę, czy lubię tego gościa, za którego wyszłam za mąż. I to są kolejne miesiące.

Potem zaczęła się terapia i powolna odbudowa wszystkiego. Nie doszliśmy do tego sami, tzn. wypracowaliśmy to wszystko sami, to są wszystko moje łzy, ciężka praca i nasze zaciśnięte zęby, ale te główne punkty zwrotne, które się zadziały w naszym życiu, przepracowaliśmy na terapii. Nawet nie wiedziałam, że trzeba do nich dążyć. Nie mieliśmy tak sami z siebie, że nagle siadamy i coś się między nami zmienia. I tak ewoluowała moja niepłodna głowa. Ale wtedy chyba w ogóle nie myślałam o staraniach, tylko próbowałam sama ze sobą dojść do ładu i do tego, czy chcę tak żyć dalej z tym gościem, czy jestem w stanie zaoferować mu coś jako ja – bez dzieci.

Spokojna niepłodna głowa i chęć powrotu do życia

A.: Poprzedni punkt mogłabym podsumować jako odrodzenie. Odrodzenie Ani i Michała, bo ta relacja się odrodziła, zakwitła, o! Zakwitła w tym pogorzelisku, do którego doprowadziła niepłodność i też sami my, bo dużo do tego dołożyliśmy. Później było odrodzenie i nauka… Wiesz, nie nazywaliśmy tego w ten sposób, że teraz zaakceptujemy to, że nie będziemy mieli dzieci, bo dalej się staraliśmy, ale był w tym pewien spokój, który otworzył się na nas w momencie, w którym dotknęliśmy dna. Gdyby nie to, nie wiem, czy udałoby się nam od niego odbić.

Później było odrodzenie i były dalsze starania, ale nacechowane pewnym spokojem i przyjmowaniem tego wszystkiego, że tak może będzie, że tak ma być. I też mieliśmy w planach tę przerwę. Wychodziliśmy do kliniki na inseminacje, już miała być ta ostatnia. Wspominałam o tym, że ostatnią deską ratunku przed tą wielką przerwą, którą mieliśmy sobie zrobić, bo już mieliśmy dość, miała być dieta. Chcieliśmy odzyskać życie i żyć tak jak kiedyś, dosłownie przez moment. Chcieliśmy poczuć, że jesteśmy wolni. I wjechała ta dieta, aby po prostu nie mieć sobie już nic do zarzucenia. Dieta, ostatnia inseminacja i ta wielka ulga, że już koniec, będzie święty spokój, nie będzie tych wyjazdów do Warszawy i tego napięcia. Zaczniemy sobie układać życie na nowo.

Nowe plany

A.: Pomyślałam też wtedy, że pójdę na medycynę, poświęciłam swoje myśli budowaniu nowego życia, w którym będą te starania, ale już nie tak jak do tej pory. I okazało się, że ten spokój dał dużo naszym głowom, sercom i naszemu życiu. Bo się udało. Dokładnie tak. W momencie, w którym najmniej się tego spodziewaliśmy, kiedy już pogrzebaliśmy szansę na to, że kiedykolwiek się uda i opracowaliśmy sobie małymi krokami plan na inne życie. To bolało nadal, ale trudno jest mi to określić w słowach – to była inna Ania niż ta sprzed wielu miesięcy i lat. Tam po prostu krzyczałam. Gdybym miała zobaczyć siebie w tym wszystkim, to tam było bardzo dużo krzyku, złości, żalu – głośna Ania. A tu była spokojna Ania, która przyjmowała życie takim, jakim jest. I po prostu próbowała wydrzeć z niego to, co było radosne. A tego było bardzo wiele, tylko wcześniej nie chciałam tego dostrzegać.

Nie wiem, jak wyglądałaby moja niepłodna głowa, gdybyśmy zrobili sobie tę przerwę. Być może znowu, na nowo wróciłabym do tej Ani sprzed wielu miesięcy i lat. Jest mi trudno to powiedzieć. Dzielę się z wami moim doświadczeniem i tym, co było, jak czułam, ale nie wiem, co by było, gdyby. Być może byłoby to chwilowe odrodzenie właśnie po to, żeby znowu z impetem upaść na tyłek. I tak mogłoby być.

Złapać oddech

Z.: Całe szczęście się udało na tym ostatnim oddechu i to jest super. W ogóle ja nie dochodziłam sama do takich przemyśleń, jednak wspólnym mianownikiem było to, że mnie to zajebiście męczyło. Pamiętam, że potrzebowałam takich momentów na zasadzie wynurzenia się na powierzchnię i złapania oddechu, nawet kosztem tego, że stracę te trzy cykle, ale będę jadła pizzę, polecimy gdzieś, nie będę miała tej kuli u nogi. Oprócz tego, że to wymagało ode mnie ogromnych nakładów czasowych i finansowych, to jeszcze moje serce było ciągle otwarte i za każdym razem się łudziłam w trakcie tych starań, więc mieliśmy kilka takich momentów, kiedy dawaliśmy sobie oddech.

A.: Ja nie miałam tak.

Z.: Ja miałam, ale moje starania w sumie trwały trochę dłużej, więc może to też z tego wynika. Może właśnie to jest to, o czym mówisz, że po chwili oddechu byś znowu…

A.: Wiesz, ta pizza i te trzy miesiące przerwy – nie bronię się, że tak by nie było.

Z.: Teraz już teoretyzujemy.

A.: Tak, może tak być.

Z.: You never know! Nie byłaś tam.

A.: Dokładnie tak!

Niepłodna głowa na nowym etapie: „projekt żyćko”

Z.: Chciałabym jeszcze tylko na koniec powiedzieć, że ostatnią stacją, na której zatrzymała się moja niepłodna głowa, było to, o czym pewnie większość z was wie, bo często o tym mówię, czyli próba oswojenia wizji życia bez dzieci. To, na co się najeżyłam na terapii, kiedy na nią trafiłam, kiedy jak to usłyszałam, to najpierw pomyślałam: „What the fuck? Co ja tu robię? Nikt mnie nie rozumie, co za baba bezmyślna”. Potem się okazało, że to jest bardzo mądre i zajebiście trudne. To było najtrudniejsze do zrobienia i nie wiem, czy to nie zajęło mi najwięcej z tego wszystkiego, bo jeszcze się z tym szamotałam.

Z jednej strony chciałam się pogodzić z tą wizją, że ona rzeczywiście może być spoko, że mogę wybrać to życie bez dzieci i nie widzę tam tylko czarnej otchłani. A z drugiej strony ciągle miałam takie, wiesz: tyka zegar, jeszcze coś możesz zrobić, zastanów się. Z jednej strony się pogódź, a z drugiej – jednak działaj. Znowu w połowie drogi. Rób coś z tym, jeźdź do tych lekarzy, starajcie się o tę owulację, a jak nie wyjdzie, to wtedy będziesz oswajała tę wizję. Więc to było jeszcze takie na rozdrożu. No i rada, którą w ogóle najtrudniej komuś dawać i najtrudniej wykonać. Udało mi się zajść w ciążę wtedy, kiedy wszystko postawiłam na jedną kartę i kiedy naprawdę stwierdziłam, że muszę się zmierzyć z tą wizją. Trzeba otworzyć gabinet, wynająć biuro, od razu podpisać umowę na dwa lata (bo przecież tak zrobiliśmy) i żyć tu i teraz.

A.: Czyli „projekt żyćko” wjechał na grubo.

Szamotanina

Z.: Na grubo! Wtedy, kiedy „pykło”, byliśmy razem w jednym miesiącu we Florencji, my z Dudkiem byliśmy jeszcze w Londynie u Andrzeja, robiłyśmy warsztaty, ja wynajęłam biuro – ile? Miesiąc wcześniej?

A.: Tak, ale stara robiłaś też swoje wyzwanie.

Z.: Byłam na diecie, to prawda.

A.: No właśnie. Czyli to szamotanie – niby tutaj „projekt żyćko”, ale jednocześnie coś robimy.

Z.: Tak, ale wiesz, dlaczego? Bo terapeutka uświadomiła mi to, że gadam, że tak bardzo bym chciała i w ogóle, ale tak naprawdę nie było w moim życiu momentu, kiedy z jednej strony zawalczyłabym o swoją spokojną głowę, a z drugiej – robiła wszystko, żeby się udało. Pamiętam, że mówiłam, że nie uprawiam sportu, bo nie lubię, a ona starała mi się uświadomić, czy nie lubię każdego rodzaju aktywności. To nie, stwierdziłam, że jednak mogłabym pływać, ale nie mam na to czasu. I ona mi wtedy otworzyła furtkę w mojej głowie, żeby sobie tak poukładać priorytety, aby jednak mieć na to czas. Bo ja tam, wiesz: dużo pacjentów, praca, nie wyrabiam się, siedzę po nocach, naprawdę nie mam kiedy iść na ten basen, a ona się popukała w łeb i powiedziała, że halo, laska. Oczywiście, że jak zechcesz, to znajdziesz czas.

Wtedy mi się otworzyły klapki na oczach, że mogłabym w sumie. I dlatego był ten zryw nazwany „projektem żyćko”. Czyli z jednej strony dbam o siebie, ale nie wiem, czy pamiętasz, że wtedy moim celem było np. to, że schudnę i będę chodzić w luźniejszych sukienkach, czyli zawsze coś wygram po tej drugiej stronie. To nie było tylko na zasadzie: staramy się o dziecko, lecz walczmy też o lepszą jakość życia. Jak już będę latać z Dudkiem na Teneryfę i na te wszystkie wycieczki, na które nie latałam przez tyle lat, to będę sobie pozować i wyglądać tak, jak zawsze chciałam.

You never know

A.: W „projekcie żyćko” możesz jedynie wygrać satysfakcję i tam są same dobre rzeczy.

Z.: Tam jest dużo nagród, ale możesz zawsze coś wygrać, to prawda.

A.: Ale też trzeba się na to otworzyć.

Z.: No tak i nie zakładać, że czeka tam wygrana w postaci dziecka.

A.: Tak, tak, dokładnie tak.

Z.: Tylko czeka wygrana w postaci relacji, spełnienia marzeń innych typu kurs fotografii, nauczenie się szydełkowania, ogarnianie „pazów” – milion rzeczy. To, że w końcu zrobię sobie taki fryz, jak chcę. 

A.: Milion rzeczy, które robię dla siebie i o których zapominamy podczas starań. Czasami to były właśnie takie promyki typu paznokcie, nowa fryzura. Pamiętam taką blondyneczkę…

Z.: Pamiętam! Też to widzę! Zasłanialiśmy jej oczy emotikonkami.

A.: Pokazywałyśmy jej nową fryzurę. Zapominamy o sobie! Są te starania i totalnie nie ma nas. Znikamy.

Z.: Albo po prostu szkoda kasy. Ja tak miałam. Jak mam wydać teraz pieniądze na jakieś rozjaśnianie włosów u fryzjera, skoro mogą być za to leki na ten cykl. Tak że zachęcamy do „projektu żyćko”. Kończąc ten podcast, bo nam się robi trochę długi, chciałabym powiedzieć, że fajnie byłoby to spiąć tą klamrą: You never know. Czyli jest sobie niepłodna głowa, która może wracać do różnych etapów przez cały okres starań. Czyli moment, w którym godzicie się z tym i jesteście naprawdę okej z tym, że pożyjemy sobie teraz, bo potrzebujemy odpoczynku, bo chcemy się przez chwilę cieszyć życiem, wcale nie wyklucza, że minie jakiś czas i znowu wejdziecie w tryb starania na sto procent albo znowu stanie się coś, przez co wasza relacja ucierpi i trzeba będzie znów o nią dbać itd. Ja bym to tak zostawiła otwarte. Że ta ewolucja niepłodnej głowy zachodzi cały czas.

A.: Zgadzam się.

Zaopiekuj się sobą

Z.: To nie jest jakiś proces, który się przechodzi, i jak już dojdziesz do tego ostatniego etapu, na którym np. godzisz się z tym, że twoje życie bez dzieci może być dla ciebie satysfakcjonujące, to już tak będzie zawsze. Może być tak, że przestaniesz się z tym godzić za trzy miesiące, sześć czy osiem miesięcy.

A.: Bo coś się stanie.

Z.: I nagle znowu się staniesz tą staraczką, która przeżywa każdy test, pomimo że przed chwilą nad nim nie płakałaś.

A.: Zgadzam się.

Z.: Więc to jest okej, aby dać sobie taką elastyczność.

A.: Ważne. I trzeba pochylić się nad tym, co czujecie aktualnie, i zaopiekować się sobą.

Z.: I z tym was zostawiamy. Do przemyślenia.

A.: Dokładnie tak. Dziękujemy wam za wysłuchanie podcastu. Zachęcamy do podzielenia się tym, gdzie wasze niepłodne głowy są w tym momencie. Jesteśmy bardzo ciekawe waszych myśli na ten temat. Ściskamy was mocno.

Z.: I życzymy wam dobrego tygodnia.

A.: Pa!

________
Akademiowe diety i e-booki!