Pewny plan: Będę mamą
Od kiedy pamiętam wiedziałam, że chcę mieć dzieci. Nie wiedziałam kim będę z zawodu. Odkładałam decyzję co do wyboru kierunku studiów najdłużej jak się dało (a później i tak ją zmieniałam!). Nie wiedziałam też jak będę pracować, gdzie będę mieszkać. Ale byłam pewna, że będę mamą. Choć teraz gdy o tym myślę, wydaje mi się to abstrakcyjne- jest prawdziwe. Jako kobiecy podlotek, kilkunastoletnia Zosia zaplanowała sobie bycie mamą.
Nie wiedziałam wtedy jeszcze, że może okazać się to trudniejsze niż mogłoby się wydawać. I że pierwszy raz tak dosadnie życie zechce udowodnić mi, że samo „chcenie” i deklaracje „zrobię wszystko” nie będą miały większego znaczenia.
side note: Niesamowite jest to, jak później w życiu przyszło mi poznawać od bardzo wielu Staraczek ten sam zamysł i plan na życie pt. „od zawsze wiedziałam, że będę mamą”, „zawsze chciałam mieć dzieci”.
„Taka młoda, a taka chora”
Łańcuszek, albo litania chorób- tak zwykłam nazywać swoją kolekcję, którą mój organizm postanowił (oczywiście bez mojej zgody!) co jakiś czas sukcesywnie poszerzać. Tak jakby obrał sobie za cel testowanie mnie i moich granic. W myśl zasady „przed 30stką do miliona” uderzył w klimaty „przed 25 na rekord!”
„Zosinku, zobacz! Mamy już PCOS i Hashimoto i żyjesz sobie. Teraz spróbujemy jeszcze z hiperprolaktynemią i endometriozą- ale będzie fun!”
I tak oto na kolejnych wizytach, u kolejnych specjalistów, lekarzy, profesorów dowiadywałam się, że jedzie ze mną na pokładzie kolejny pasażer na gapę. Jedzie i bezczelnie triumfalnie suszy zęby, a na jego szyji wisi tabliczka z napisem „Zostanę z Tobą już na zawsze. Nigdy Cię nie opuszczę.”
Daj sobie w końcu pomóc
Nie będę rozwodzić się tu teraz od czego się zaczęło, co miało w tym największy udział i jak to się w ogóle stało. W końcu jednakprzeczołgana, ostatecznie przeżuta emocjonalnie i fizycznie trafiłam na terapię. A właściwie dwie terapie.
Jedna dotyczyła tylko mnie, była moimi indywidualnymi spotkaniami z terapeutką. Natomiast na drugą uczęszczałam wraz z mężem. To było podczas najbardziej ostrego zakrętu, z którym dotychczas przyszło nam się zmierzyć. (Mam nadzieję, że nigdy nie będzie aż takiej powtórki z rozrywki). Nie będę wdawać się w najdrobniejsze szczegóły, ponieważ nie dotyczą one tylko mnie. Najzwyczajniej w świecie nie mam prawa się nimi dzielić tu, publicznie. Napiszę Wam tylko, że terapia jest czymś co dało mi więcej niż oczekiwałam. Co więcej- procentuje codziennie!
To jedna z lepszych inwestycji, którą możecie podarować sobie, swojemu małżeństwu, właściwie każdej ważnej dla Was relacji- z mamą, tatą, rodzeństwem, przyjaciółką czy partnerem biznesowym.
I nie czekajcie tak długo jak ja- do ostatniego tchnienia. To naprawdę nierozsądne. Bycie Zosią Samosią nie zawsze jest mądre. Takie samotne szarpanie się z problemami dłużej niż to koniecznie, może bardzo poranić Wasze serca i relacje z ludźmi, których kochacie. Po prostu- dajcie sobie pomóc. Otwórzcie się na ludzi, którzy mogą to zrobić.
Just do it- nie takie to proste
Zawsze miałam problem z mobilizacją. Matko, jaki ja mam z tym problem! Mam teraz na myśli rygorystyczne trzymanie diety i mobilizowanie się do regularnej aktywności fizycznej.
Obserwuję od lat swoich pacjentów i zdążyłam wyodrębnić kilka określonych typów zachowań, które prezentują podczas kolejnych prób dietetycznych. Jest np. taka grupa, która bardzo komfortowo czuje się z określonymi zasadami (muszą być jasno określone), które po prostu punkt po punkcie wypełnia.
Każde odhaczenie kolejnego punktu sprawia im satysfakcję i przybliża do osiągnięcia celu, jednocześnie upewniając w przekonaniu, że idą najwłaściwszą drogą.
Ja to szalenie podziwiam, ale… to zupełnie nie moja grupa krwi. Zupełnie! Podejmowałam wiele rygorystycznych prób- zarówno dietetycznych jak i (głęboki wdech) sportowych- każda z nich prędzej czy później kończyła się sromotnym fiaskiem.
Nadszedł styczeń gdy pomyślałam sobie dwie rzeczy.
Tzn pewnie pomyślałam sobie ich o wiele więcej, ale o dwóch Wam teraz chcę napisać:
- Trzeba porządnie się za siebie wziąć. Ponownie.
- „Ejże, Zosinku! Jak to ogłosisz światu to wiesz, że troszkę głupio będzie nie wywiązać się z założeń?”
No rzeczywiście! To już nie tylko wstyd przed mężem, mamą czy przyjaciółką, bo ten jakoś łatwo było przełknąć.
Potrzebowałam ostatecznego kopniaka- ogłosiłam wyzwanie, w którym wraz z dziewczynami wspólnie motywowałyśmy się do działania- jadłyśmy zdrowo, piłyśmy wodę, uprawiałyśmy sport i w tym wszystkim nie zapominałyśmy też o duszy i relacjach.
Nie byłabym sobą gdybym nie zostawiła sobie wentylu bezpieczeństwa. Takie małe okienko, podczas którego mogę legalnie zjeść coś nie do końca legalnego, na imprezie wypić ukochanego aperolka czy w niedzielę do kawy spałaszować kawałek ciasta babci.
Choć brzmi to idyllicznie, muszę szybko dodać- okienko było jedno na tydzień, a nie, że tydzień był usłany okienkami. Wybaczcie, że właśnie zburzyłam ten miły klimat aperolkiem doprawiony, ale taka prawda. Wiadomo- każdego szkoda.
Uprzedzając Wasze pytania: wyzwanie jest już zakończone, grupa na facebooku została zarchiwizowana.
Być może to pierwsze na świecie wyznanie dietetyka, który mówi, że nienawidzi aktywności fizycznej, ale jest to tak prawdziwe, że dźwignę je na swoich barkach. Jest też bardziej pozytywna wersja, a mianowicie taka, że po prostu jeszcze nie znalazłam takiej aktywności fizycznej, którą bym pokochała (albo chociaż zaakceptowała- miejmy umiar). Ale ona gdzieś tam jest i czeka na mnie z otwartymi ramionami. Muszę ją TYLKO odnaleźć.
Wracając do stycznia i moich sportowych zmagań o lepsze ‘jutro’- wybrałam basen. I muszę przyznać- byłam bardzo zmobilizowana. Odkryłam, że najlepiej w moim wypadku sprawdza się ‘załatwienie’ treningu z rana i tak też robiłam. Później cały dzień myślałam „Matko, jak to cudownie, że już z głowy!” i byłam z siebie dumna. Ci z Was, którzy od dłuższego czasu są ze mną na Instagramie wiedzą, że czasami było nawet tak, że byłam pierwszą i jedyną osobą na basenie! Wszystkie tory dla mnie, pusta przebieralnia- piękna sprawa.
Starałam się odpuszczać wiele razy
Czasami od początku wiedziałam, że to próby spisane na straty od pierwszej myśli, że od początku się oszukuję, że i tak dokładnie wiem, w którym dniu cyklu jestem.
Niekiedy udawało mi się wyluzować mocniej, na dłuższy czas- tak, żeby „odpuścić” i nie myśleć naprawdę. Ale prędzej czy później wracała natrętna myśl, że dłużej bierną i bezczynną być nie mogę, bo przecież czas ucieka… A każde tyknięcie zegara działa wyłącznie na moją niekorzyść.
Nadszedł jednak ten magiczny czas w moim życiu (terapia bardzo w tym pomogła), gdy pozwoliłam w swojej głowie otworzyć furtkę z napisem „zaakceptuję fakt, że być może nigdy nie będę miała swojego biologicznego dziecka”.
Nie wiedziałam co dalej z tym fantem zrobię. Czy będę szukać innych rozwiązań i być może dojrzeję do wizyty w ośrodku adopcyjnym? Zostawiłam sobie tę decyzję na czas gdy nie będzie mnie przerastała. Wtedy skupiłam się na czymś, czego usilnie nie chciałam dopuścić do swojej głowy przez wszystkie lata starań. Skupiłam się na tym, że może nie będę miała swojego biologicznego dziecka.
Jeśli brzmi to jak „just like that” to wiedz, że ta myśl była jedną z trudniejszych, z którymi przyszło mi się zmierzyć.
Z postawy wiecznie walczącej Zosi, której motto brzmi „zrobię wszystko, pójdę wszędzie, wezmę każdy lek, poddam się każdej operacji” musiałam pozwolić swojemu ciału i duszy przejść na tor „być może NIGDY”…
Pogodziłam się z tym i wtedy…
Nie mam recepty jak to zrobić, nie mam wskazówek jak tego dokonać. Co więcej- gdy moja terapeutka powiedziała, że aktualnie na terapii skupimy się na próbie akceptacji wizji życia bez dzieci- byłam wściekła. Nawet pomyślałam, że nie chcę wracać do jej gabinetu. Nie o taką pomoc mi chodziło. Ale czas pokazał, że moje myślenie było bardzo krótkowzroczne, a terapeutka jednak wiedziała co robi.
Nasze Dziecko pojawiło się w moim życiu w momencie gdy zupełnie pogodziłam się z tym, że być może nigdy go nie będzie. Podpisałam kilka umów zobowiązujących mnie zawodowo na długo (w tym, niektóre na lata). Wynajęłam biuro, za wszystkie oszczędności kupiłam meble, komputery i bilety lotnicze.
Tak… Dużo biletów lotniczych, na odłożone wcześniej podróże, które później tylko wykreślałam z kalendarza.
Ale akurat takich powodów wydawania pieniędzy w błoto życzę Wam wszystkim.
„Taka dietetyczka od płodności, a sama w ciążę nie umie zajść”
Otwierając się na cały świat i mówiąc o tym, że jestem aktywną staraczką i marzę o dziecku, odsłoniłam najbardziej skrywane i bolesne dla mnie zakamarki.
Podjęłam również decyzję, że niejako inni mogą również oczekiwać wraz ze mną- jasne. Ale nie wzięłam pod uwagę, że znajdą się osoby, które będą tego ode mnie oczekiwać. Tak jakby to było zależne od mojego „teraz chcę bardziej to teraz sobie zajdę wreszcie”.
Moją retoryką, jak również retoryką Akademii Płodności nigdy nie było i nie będzie sentencja gwarantująca zajście w ciążę. Nigdy nikt nie może dać Wam tej gwarancji, ale można zwiększać szansę i prawdopodobieństwo, że się uda – tym się właśnie zajmujemy.
I owszem- jestem „ciocią” wielu maluszków, którym mam nadzieję ułatwiłam przyjście na ten świat dietą, ale to nie sprawiło, że nagle stałam się posiadaczką tajnych mocy, dzięki którym mogłam sprawić, że sama zajdę w ciążę.
Znam kryteria postępowania w przypadku chorób, które mam, wiem co robić z talerzem by skomponować go w sposób najlepszy dla mnie- przy takim, a nie innym zestawie chorób- robiłam to.
Całą wiedzę, która przybliży Was do tego szczęścia znajdziecie w naszych dietach, ebookach i webinarach. Wszystko co wychodzi spod naszych rąk jest właśnie po to, aby spełniać Wasze marzenia, wszystko to co pomogło i nam znajdziecie właśnie tam.
Starając się, dając z siebie wszystko, jeżdżąc po Polsce szukając pomocy u kolejnych lekarzy, przyjmując kolejne dawki hormonów, robiąc setki badań. Jednocześnie nieustannie pracując i pomagając innym parom w spełnianiu marzeń.
Czasami internet częstował mnie gorzkim komentarzem w stylu „taka dietetyczka od płodności, a sama w ciążę nie umie zajść”, „no to jesteś w końcu w tej ciąży czy nie, bo w końcu nie wiem”.
Wiem, że części z Was, która widziała tego typu komentarze również było przykro. Dziękuję wszystkim, którzy reagowali, napisali ciepłe słowo i starali się zrównoważyć tę ciemną stronę, na którą czasami nie byłam gotowa.
Mam naprawdę fajne życie, kurczę!
Mimo wielu upadków, wyborów, z których nie jestem dumna w końcu udało mi się znaleźć niszę, w której ulokowałam swoje życie i byłam z niej naprawdę zadowolona.
Ułożyłam się kiedyś w hamaku z kawą i zaczęłam myśleć o tym, że chyba za mało doceniam to co mam.
A mam naprawdę bardzo wiele! Mam u boku naprawdę wspaniałego faceta, który na dodatek jest moim mężem. Nie zawsze za mną nadążał, ale nigdy się ode mnie nie odwrócił, nigdy mnie nie opuścił (mimo, iż naprawdę nie byłam żoną marzeń).
Mam zdrową, kochającą się rodzinę. A w niej wielu ludzi, z których miłości, mądrości życiowej i ciepła mogę czerpać nieustannie.
Mam wspaniałą, rozsądną wspólniczkę, z którą tworzę piękne rzeczy i realnie pomagamy ludziom.
Do tego mam wspaniałych przyjaciół, którzy są jak rodzina z wyboru.
Mam dach nad głową, mam co jeść, mam się w co ubrać.
Czuję się potrzebna. Mam czym się dzielić, mam wiele do zaoferowania.
Boże, mam naprawdę fajne życie a tak mało je doceniam, wciąż skupiając się na tym czego nie mam.