×
W górę
×
Akademia Płodności / Blog / Podcasty / #057 – Inseminacja naszymi oczami
czym jest Akademia Płodności
09.11.2021
#057 – Inseminacja naszymi oczami

Jak wyglądały nasze inseminacje? Kiedy się na nie zdecydowałyśmy? Jakie emocje nam wtedy towarzyszyły? W tym odcinku poruszamy temat, który bardzo często przewijał się ostatnio w waszych wiadomościach. Posłuchajcie, dlaczego Zosia była control freakiem, a Ania chciała już to tylko mieć za sobą i dać sobie ze wszystkim spokój. Inseminacja – sprawdź, jakie mamy z tym doświadczenia.

Plan odcinka

  1. Inseminacja – na czym polega?
  2. Z czym to się wiąże?
  3. Nasze doświadczenia

Transkrypcja podcastu Akademii Płodności

Ania: Nie ma co się śmiać, bo ja np. nie potrafię zapamiętać imienia tego, którego nie umiem zapamiętać, więc pewnie nawet źle je wymówię. Konrad! Dobrze?

Zosia: Dobrze powiedziałaś teraz. 

A.: W naszych e-mailach do jednego z panów, który zajmuje się opieką nad naszą stroną…

Z.: …czyli mailujemy z nim często – musicie to wiedzieć…

A.: …notorycznie piszę jego imię z błędem, po czym piszę „przepraszam”.

Z.: Dokładnie tak.

A.: Mało tego – żeby napisać poprawnie to imię, patrzę na jego e-mail, a i tak robię to źle!

Z.: Jezu!

A.: Nie jestem w stanie tego zapamiętać. Już tak się staram, bo już mi głupio było w pewnym momencie przed człowiekiem.

Z.: A chłop już na to nie reagował, już się przyzwyczaił, że tak jest. Kon-rad. Trudno, trzeba brać ludzi takimi, jakimi są. Ja cię biorę z tym!

A.: Z tego, co pamiętam, to zdarzyło mi się nawet go raz przepraszać i znowu źle napisać! No nie, masakra.

Cześć, tu Ania i Zosia. Wspólnie tworzymy Akademię Płodności, w której towarzyszymy parom starającym się o dziecko.

Z.: Myślałam, że zapomniałam po takim czasie. Tak na mnie patrzyłaś i się stresowałam.

A.: Dobrze jest.

Inseminacja naszymi oczami

Z.: Dzień dobry.

A.: Dzień dobry witamy was w kolejnym akademiowym podcaście. Wita się z wami Ania…

Z.: …i Zosia. Nagrywamy po przerwie, więc mamy powrót do przeszłości. Miałyśmy przerwę związaną z życiem prywatnym, które mocno zawirowało, więc teraz wracamy. Ciekawe, kiedy będziecie tego odcinka słuchać. Temat dzisiejszego podcastu wziął się z waszych wiadomości, w których coraz częściej padało pytanie o inseminację i związane z tym obawy, przemyślenia. Chciałyście wiedzieć, czego można się spodziewać.

A.: I pytałyście, jak wyglądały nasze inseminacje, co – powiem szczerze – bardzo nas zdziwiło. To właściwie wy wybrałyście temat tego podcastu.

Z.: I jeszcze warto wspomnieć na początku, że musicie wiedzieć, że jak będziemy opowiadać o swoich doświadczeniach, to one są sprzed lat. W sumie Anielusia ma już kilka lat, Aniusia starała się o nią właśnie za sprawą inseminacji, więc swoje przygody z nimi masz…

A.: Osiem lat temu.

Z.: Kurczę, kupa czasu. A ja w sumie musiałabym to policzyć, ale Krysia jest już dwa lata na świecie, a my…

A.: Do inseminacji podchodziliście na początku.

Z.: Dokładnie tak. Potem mieliśmy kryzys i w ogóle się nie staraliśmy, później były starania naturalne, więc myślę, że to tak spokojnie cztery lata, na pewno.

A.: Aczkolwiek ta inseminacja była dość mocnym punktem w tych staraniach. Fajnie byłoby o tym porozmawiać, jakie były nasze oczekiwania, jakie myśli nam towarzyszyły podczas inseminacji i jakie pokładałyśmy w niej nadzieje.

Z.: I jak w ogóle wygląda ten zabieg – o tym też sobie powiemy, tak że zapraszamy.

A.: Zapraszamy

Inseminacja – na czym polega?

A.: Może zaczniemy od tego, czym właściwie jest inseminacja. Powiem wam trochę tak łopatologicznie, ponieważ super byłoby zapytać o to, jak to dokładnie wygląda, waszego lekarza prowadzącego, jeżeli wam to zaproponuje. Inseminacja to zabieg, który ma na celu ułatwienie plemnikom dotarcia do komórki jajowej. Proces polega na tym, że te plemniki są wyselekcjonowane z nasienia mężczyzny i wprowadzane bezpośrednio do jamy macicy. Zabieg może być wykonany na cyklu naturalnym bądź stymulowanym.

Z.: Dokładnie tak. Mówisz, że plemniki są wyselekcjonowane. To prawda, ale pamiętam, że moja pani doktor używała takiego określenia, że oni jeszcze je „dożywią” (chyba fruktozą czy czymś tam), żeby były bardziej ruchliwe. Pamiętam też, że pokładałam w tym ogromne nadzieje, że super, że one będą takie turbo – nie dość, że najlepsze, to jeszcze odżywione.

A.: Bo to chyba tak jest, że te najlepsze zostają. Pamiętam, że też się z tego cieszyłam. Jak już doszliśmy do tej inseminacji, to myślałam, że to będzie, że tak powiem, złoty strzał.

Z.: No właśnie, a kiedy do tego doszliście? To nie był wasz pierwszy wybór leczenia, no nie? Najpierw były starania naturalne, ale ta inseminacja dosyć szybko się pojawiła na liście?

A.: Właściwie to nie, bo była na samym końcu. Trafiliśmy do kliniki leczenia niepłodności i tam po cyklach naturalnych, nieudanych, stymulowanych lekarz zaproponował nam inseminację. Trochę już na nią liczyłam, bo czytałam o niej i pokładałam w niej nadzieję. Bardzo chciałam, żebyśmy nawet od razu do niej przeszli. Lekarz zaproponował nam sześć zabiegów.

Z.: Sześć inseminacji, tak? I jeśli one nie wyjdą, to dopiero następne kroki.

Punkt zwrotny

A.: Następnym krokiem było już in vitro. I też nam to zaproponował. Przedstawił nam cały proces, co on jest w stanie nam zaoferować. Oczywiście po drodze były jakby odpuszczone cykle ze względu na to, że była sprawdzana drożność, więc nie podchodziliśmy do zabiegu. Inseminacja to był też taki punkt zwrotny. Uznaliśmy, że podejdziemy do niej, ale w tamtym momencie byliśmy już tak przeczołgani przez starania, że chcieliśmy odwalić te sześć cykli i dać sobie na jakiś czas spokój i odpocząć od tego wszystkiego. Aczkolwiek pokładałam w tym ogromne nadzieje. Czytałam historie dziewczyn, że te plemniki są tak wyselekcjonowane, że trafią od razu do jamy macicy, a przecież tam jest komórka, więc się nie pogubią w międzyczasie. Bardzo się cieszyłam, że do tego podchodzimy. A u Ciebie, Zosiu, jak było?

Z.: Bardzo długo próbowaliśmy naturalnie. Ale pamiętam, że przyszedł taki moment, kiedy pani doktor powiedziała, że zbliża się jesień i to jest bardzo dobry czas do zachodzenia w ciążę i że warto spróbować. Byłam na to otwarta, chciałam robić coraz więcej, skoro przez tyle czasu się nie udawało. Ale pamiętam też, że zapytałam, czy to jakoś drastycznie zwiększa nasze szanse, może w kontekście tego, czy mogę sobie już robić nadzieję, że to wyjdzie.

Pamiętam, że ona odpowiedziała, że trochę, o kilka procent. Uczepiłam się tego, że to na pewno jest tych kilka procent, których nam brakuje. Wyobrażałam sobie, że może to jest to, może coś się dzieje w tej szyjce, że plemniki nie przechodzą dalej, może to przez to tyłozgięcie macicy, które mam. Co prawda mam za sobą tylko jedną inseminację, która była nieudana. Ona była na cyklu stymulowanym. W ogóle większość moich cykli, które były pod opieką kliniki leczenia niepłodności, było stymulowanych, bo sama z siebie nie miałam owulacji.

Control freak

Z.: Pamiętam też, że trochę spokój dawało mi to, że bardzo często musiałam być na monitoringach. To był pozorny spokój, bo zawsze było coś nie tak. Jak np. dobrze rosły oocyty, to endometrium rosło słabo i trzeba było szybko dawać na to jakieś leki, żeby ono było lepsze. Z jednej strony miałam poczucie, że to kontroluję, tworzymy idealne środowisko, wreszcie wiemy, że nie dość, że pęcherzyk ma dobry rozmiar, to jeszcze endometrium, i że panujemy już nad wszystkim, a z drugiej strony miałam w związku z tym megastres. Już wiedziałam, że pęcherzyk się zbliża do takiego rozmiaru, że za kilka dni będzie ready, a tu jeszcze endometrium nie dogoniło go swoim rozmiarem. Miałam takie: „Kurna! Znowu?! A może się nie uda?”.

To wspomnienie dotyczy moich wszystkich monitoringów, nie tylko tych przed inseminacją, ale pamiętam, że przed nią były one zintensyfikowane. Więc to był u mnie taki pozorny spokój. Wchodziłam już w rolę control freaka, który przecież nie miał żadnego wpływu na to, co jeszcze może zrobić (wtedy tak mi się wydawało), a jednocześnie nie potrafiłam wyłączyć myślenia. I tak się bardzo skupiałam, pamiętam, po zrobieniu sobie zastrzyku na pęknięcie. Wczuwałam się, czy już boli, czy nie, czy o dobrej godzinie go wykonałam. Pamiętam, że miałam to zrobić wieczorem, konkretnie o 18.00 i byłam tak na tym zafiksowana, że to nie mogła być nawet 17.58, rozumiesz?

A.: Rozumiem!

Stres

Z.: Po prostu tak, jakbym czekała ze stoperem i to wszystko miało już być gotowe. A tam trzeba było jeszcze wpuścić takie kropelki do ampułki. Bałam się, że to się nie rozpuści, a to się zrobiło w sekundę. Pamiętam, że to generowało tyle stresu. I przez to, że wiedziałam dokładnie, na jakim jesteśmy etapie w konkretnym dniu i co się wtedy dzieje, byłam tak bardzo wyczulona na to, żeby kontrolować symptomy typu śluz, ból podbrzusza, ból po tej stronie, co świadczyłoby o zbliżającej się owulacji, że to było chore. Już dochodziłam do granic możliwości w byciu control freakiem i w chęci panowania nad wszystkim.

A.: Ja w tym byłam, więc to rozumiem. Dokładnie tak było. Po pewnym czasie stało się to tak męczące, że miałam wrażenie, że to właśnie ta chęć dostrzeżenia tych wszystkich symptomów, których oczekiwałam od swojego organizmu i w które się próbowałam zgłębiać, zaczęła mnie kontrolować. Nie miałam kontroli nad swoim życiem. Wracając jeszcze do inseminacji i właśnie tego „pikowania”, nazwijmy to tak, chociaż na tamtym etapie tak bym tego nie nazwała.

Chciałam zrobić wszystko jak najlepiej na 120%, 150%. Pilnowałam również godzin i pamiętam, jak wyliczałam sobie: pęcherzyk pęknie za tyle i tyle, tutaj mamy przerwę, a tu musimy dojechać, czy ta inseminacja będzie przed pęknięciem, po nim, a czy nie za bardzo po nim – różne one były. Raz była na niepękniętym pęcherzyku, raz na pękniętym, raz na za bardzo pękniętym – takie miałam wrażenie, aczkolwiek ufałam swojemu lekarzowi. I tak, to też mi towarzyszyło, znam to.

Z czym to się wiąże?

A.: A powiedz, Zosiu, co się stało, co czułaś, kiedy się okazało, że ta pierwsza inseminacja się nie udała?

Z.: Żeby przejść tak płynnie do tego, co czułam, powinnam jeszcze powiedzieć, jak to wyglądało.

A.: O!

Z.: Ze względu na sytuację, która zaistniała podczas inseminacji, odczuwałam duże emocje związane z tą porażką. Chciałabym jeszcze powiedzieć, że przed zabiegiem musiałam zrobić więcej badań niż przy cyklach stymulowanych podczas naturalnych starań. Pamiętam, że musiałam zrobić posiew i coś w nim wyszło, więc nie mogliśmy tak szybko podejść do inseminacji. Pamiętam, że byłam na antybiotykoterapii. A wcześniej wykonałam jeszcze HyCoSy, żeby mieć pewność, że jajowody są drożne. Jak już w to inwestujemy i robimy krok dalej, to chciałam wiedzieć, czy wszystko jest okej. Pamiętam, że te cykle przed zabiegiem wymagały większego nakładu finansowego nie dość, że na samą inseminację, to jeszcze na diagnostykę, która też była kosztowna (leki plus badania). Nie pamiętasz tego tak?

A.: Szliśmy tym schematem lekarza i faktycznie było tak, że…

Z.: Te miesiące były bardziej kosztowne?

A.: Wydaje mi się, że pierwsza inseminacja mogła być przed badaniem drożności, a druga była już po nim. Aczkolwiek pamiętam to przez mgłę, więc nie chcę się w to wgłębiać.

Z.: Natomiast inseminacja to dodatkowy koszt, który trzeba ponieść w momencie, w którym decydujesz się na nienaturalny cykl. To jest zawsze dodatkowo droższe.

Dodatkowy koszt

A.: No tak, to jest kilka stów. Nie wiem, ile kosztuje to teraz, ale pamiętam, że na tamte czasy cały cykl łącznie z gonadotropinami, dojazdami kosztował nas chyba 2500 zł. Cały cykl ze wszystkim. To był moment, w którym nie pracowałam, więc nie zarabiałam, trzeba było też to doliczyć. Przypominam, że to było osiem lat temu. To były duże pieniądze. To była duża pensja.

Z.: No tak, bo teraz 2500 zł relatywnie do tego, co wtedy…

A.: Trochę się pozmieniało, tak. Ale to było bardzo dużo pieniędzy. I tak cykl, w cykl, cykl, w cykl…

Z.: Pamiętam też, jak mówiłaś, że to było spoko, że twój mąż miał pracę, która mogła wam na to pozwolić. Przynamniej mogłaś mieć z tyłu głowy, że was na to stać. To też jest super. Trzeba wiedzieć, że nie każdy tak ma. Pamiętam, że nam pożyczał na to kasę mój tata, w sensie on nam nawet dawał te pieniądze, bo wiedział, że możemy ich potrzebować. I z takim wzruszeniem je przyjmowałam, bo pamiętam, że po prostu ich nie mieliśmy. Kończyłam wtedy studia, jakoś tak. Było ciężko. Pracował Dudi i tyle. Tak że u nas w ogóle nie było nawet mowy, żebyśmy mieli środki na in vitro. W życiu. Na tamte czasy to było zupełnie poza naszym zasięgiem finansowym.

Bez bólu

A.: My to mieliśmy z tyłu głowy i po prostu oszczędzaliśmy, co tylko mogliśmy, ale chcę nadmienić, że mój mąż bardzo dużo pracował. Myślałam, że on spędza czas w pracy, bo nie chce być ze mną, ze swoją żoną, która cały czas płacze, a wyszło nam tu w podcaście, że dla niego to był sposób na wsparcie mnie, bo wiedział, że musi zarobić pieniądze na te wszystkie badania, bo nie wiadomo ile to jeszcze potrwa. Trzeba wywalić 2500 zł, gdzie jeszcze za kolejnym zakrętem czeka nas in vitro, które kosztuje kilkadziesiąt tysięcy złotych, i musimy się też na to przygotować w międzyczasie, żeby nie było, że potrzebujemy roku, aby na to uzbierać. Więc tak to wyglądało podczas tej inseminacji. Dość kosztowna była też dla nas.

Z.: Okej, skoro to wybrzmiało, bo ciągle mam z tyłu głowy pytanie, na które mam odpowiedzieć. Ale jeszcze zanim do niego przejdziemy, chciałabym wam powiedzieć, że pamiętam, że bałam się, czy wprowadzanie plemników do jamy macicy będzie mnie bolało tak samo jak drożność jajowodów. Pytałam o to panią doktor i mówiła, że to nie powinno być nieprzyjemne. Ale pamiętam też, że tak samo mnie pocieszał pan doktor, który miał mi robić HyCoSy, więc myślałam, że pewnie trzeba będzie znowu zagryźć zęby na te kilka minut, a nie bolało mnie wcale. A ty – pamiętasz, czy cię bolało?

A.: Nie.

Z.: Pamiętam, że czekałam w napięciu, a w ogóle nie poczułam bólu.

Nasze doświadczenia

Z.: Chcę wam opowiedzieć o sytuacji, która miała miejsce w gabinecie zabiegowym, kiedy już zostałam zaproszona na fotel, kiedy już wiedzieliśmy, że endometrium jest super, owulacja się zbliża, kiedy już zrobiłam sobie ten zastrzyk, więc teraz tylko podać plemniki i czekać na zrobienie testu ciążowego. Przy inseminacji asystowała pielęgniarka, która miała wszystko podawać pani doktor. Gdy weszła do pokoju, to sięgnęła najpierw do jednego pudełka z rękawiczkami, później do drugiego. Z jednego wyjęła rękawiczkę niebieską, z drugiego – różową i tak się wtedy zaśmiała: „O! Jak super! To na pewno będą bliźniaki! To Jaś i Małgosia” i pokazała mi te dwie ręce, żeby mnie chyba pozytywnie nastawić, że to już tylko formalność.

I pamiętam, że to było kolejne, co sobie wryłam w DNA, że to będą bliźniaki – Jaś i Małgosia. I skoro ta kobieta z kliniki tak mi mówi, ta, która pewnie asystowała przy tylu inseminacjach i której pewnie nigdy się nie zdarzyło wyjąć dwóch takich rękawiczek, więc jeśli przy mnie się taka sytuacja zdarzyła, to przecież to musi być Jaś i Małgosia. Pamiętam, że naprawdę czekałam na to jak naiwny frajer (potem tak do siebie mówiłam, gdy nie wyszło i miałam najgorsze, negatywne emocje z tym związane i gdy tak siebie nie lubiłam, że kolejny raz zawiodłam). Bardzo sobie wyrzucałam, że nim jestem. Nie dość, że w ogóle się nie udało i nie będzie z tego nawet jednego dzieciątka, to jeszcze liczyłam na to, że może będzie dwójka i że może jeszcze parka.

Niepłodna głowa zalana gniewem

Z.: Więc taką mam historię związaną z tą jedną inseminacją. Tak à propos tego, że gdzieś musisz wywalić z siebie tę kumulację negatywnych emocji i jeśli ona jest nieprawidłowo skierowana, to bardzo często celuje w jakąś osobę. Przecież ta kobieta absolutnie w moich myślach, emocjach nie powinna za to oberwać. Jak myślę o tym teraz, z perspektywy czasu, to jestem jej bardzo wdzięczna za to, że wprowadziła bardzo fajną atmosferę podczas zabiegu. A to, że ja sobie dorobiłam do tego ideologię, to była moja niepłodna głowa. Ale wtedy tego nie widziałam.

A.: Ta bardzo gniewna głowa. Bo ten gniew jednak przejmuje.

Z.: Ale on był źle ukierunkowany. I to jest to, co mocno chciałabym podkreślić. Często to robimy. Macie prawo czuć te bardzo trudne emocje, ale zastanówcie się nad tym, w którą stronę je kierujecie.

A.: Czy nie krzywdzimy kogoś.

Z.: Trzeba je z siebie wywalić, to jest absolutnie konieczne. Tu nie chodzi o to, żeby teraz tego nie robić. Da się to zrobić w mądry sposób, a nie tak, że w swojej głowie obierzemy sobie jedną osobę albo kilka osób za cel i będziemy w sobie podsycać gniew i celować nim w tych ludzi. Przed tym bardzo bym ostrzegała przy okazji tej opowiastki o mojej inseminacji, na którą teraz z perspektywy czasu patrzę zupełnie inaczej.

Niepowodzenia…

Z.: I wiesz, co jeszcze pamiętam? To w ogóle było tak, że nie wiedziałam, kiedy mogę zrobić pierwszy test. Bałam się, że zostaną ślady zastrzyku na pęknięciu, więc pewnie test wyjdzie i zrobi mi złudą nadzieję. Trzymałam go i trzęsły mi się ręce, ale nie mogłam go wykonać, choć tak bardzo chciałam. Pamiętam, że jak przyszedł okres po tej inseminacji, to był to jeden z bardziej bolesnych i obfitych okresów w moim życiu. Czułam się tak przeczołgana emocjonalnie, że po prostu leżałam i wyłam, a dodatkowo czułam się fatalnie fizycznie, bardzo mnie bolało. Pamiętam, że było tak, jakby całe ciało ze mną płakało.

A.: Miałam również porażki inseminacyjne i były tak samo mocne. Na początku miałam bardzo rozbuchaną nadzieję… Wiecie, przeszliśmy wszystkie te cykle, w których owulacja pojawiała się co dwa–trzy miesiące, a teraz mamy owulację i zaplanowane inseminacje miesiąc w miesiąc – czy może się nie udać? I okazało się, że tak średnio nam to wychodziło – spodziewałam się, że uda się za pierwszym razem.  Po ostatnim zabiegu ustalonym z naszym lekarzem (side note: przed przerwą od starań i prawdopodobnie przed kolejnymi zaproponowanymi IUI bądź bez kolejnych- nie wiem jaką decyzję byśmy podjęli po urlopie od starań, gdyż opcji było kilka – muszę to dodać, aby była jasność) chcieliśmy odpocząć. Byliśmy przeczołgani staraniami i pod ścianą. Wtedy też, właśnie czekając wydaje mi się, że na inseminację (a może wcześniej), trafiłam na artykuł odnośnie  diety u kobiet z PCOS. I to właśnie po jednym z tych nieudanych zabiegów bądź cykli (wybaczcie nie pamietam chronologii dokładnej) zaczęłam stosować dietę. Teraz sobie myślę, że może właśnie po to były te niepowodzenia, bo wszystko to, co działo się w moim życiu, doprowadziło do tego, że siedzimy tu i nagrywamy ten podcast, moja droga.

Z.: No może. O matko! Jakie to jest deep! Rzeczywiście.

Dieta na PCOS

A.: Ale kiedy trafiłam na ten artykuł, który rozbudził we mnie kolejną nadzieję, pomyślałam: „Te inseminacje się nie udają, jesteśmy pod ścianą, to może chociaż wprowadzę tę dietę, żeby mieć pewność i czuć spokój, że zrobiliśmy naprawdę wszystko”. Stawaliśmy na głowie, wstawałam rano, jechałam na monitoringi pociągiem – wiecie, to już jest wszystko, ful. Już nie mogłam sobie nic zarzucić, nie mogłam się do siebie przyczepić, że coś było nie tak, że można było lepiej. To było też, jak już wcześniej wspominałyśmy, spore obciążenie finansowe.

Zaczęłam stosować tę dietę na PCOS na tyle, na ile znalazłam informacji, a było ich bardzo niewiele. To, z czego obecne osoby starające się o dziecko mogą korzystać, i to, jak te diety wyglądają, to jest naprawdę niebo a ziemia w porównaniu z tym, co wtedy wyczytałam z tych artykułów. I tak się właściwie ta historia, którą wiele razy już się z wami dzieliłam, zaczęła. Podczas stosowania diety lekarz zmniejszył mi ilość gonadotropin. Okazało się, że nawet część leków zostawała na kolejny cykl, co zmniejszyło też wydatki. No i endometrium ładnie urosło na tej diecie, o co walczyliśmy również lekami i się nie udawało. Doszliśmy do ściany – wprowadzimy dietę, zrobimy inseminację i na tym kończymy, dziękujemy, robimy sobie przerwę, może gdzieś pojedziemy z moim mężem i szykujemy się do in vitro (side note – albo do kolejnych IUI).

Z.: No i nie pojechaliście.

A.: Właściwie to pojechaliśmy.

Z.: Tylko już byłaś w ciąży.

A.: Tylko byłam w ciąży.

Z.: Było trochę „rzyganka”, trochę oglądania pięknych widoków.

A.: Tak, dokładnie tak. Pojechaliśmy. Mieliśmy już wszystko zaklepane. Chcieliśmy uciec, a okazało się, że ta ostatnia inseminacja się udała (side note – ostatnia przed przerwą). Nie wierzyłam wcale, że ona się uda. To było już na takiej zasadzie: odwalmy to, chcę już mieć to z głowy, chcę pojechać na wakacje, odpocząć, odhaczyć to i dziękuję, do widzenia.

„Ostatnia inseminacja”

Z.: Ale do diety się przykładałaś. Wtedy już działałaś na 100%.

A.: Bardzo się przykładałam.

Z.: To jest typowa moja stara. Jak już zacznie jakiś projekt, to leci.

A.: Oj, bardzo się przykładałam. Aż tak, że bałam się, że coś popsuję. Już chciałam zrobić to maksymalnie, a później to sobie wjeżdżam…

Z.: Potem sobie odpocznę.

A.: Później odpoczywam i wjeżdżam w inne, nielegalne rzeczy. A jeszcze do tej inseminacji dociągnę, staram się, robimy z mężem wszystko i za chwilę czekam na spokój. I okazało się, że się udało. Więc u nas przy pierwszych staraniach „ostatnia inseminacja” (side note: nazywana przez nas z mężem tą ostatnią przed przerwą i prawdopodobnie kolejnymi IUI bądź bez kolejnych- nie wiem jaką decyzję byśmy podjęli po urlopie od starań, gdyż opcji było kilka – muszę to dodać, aby była jasność)  zakończyła się sukcesem. Od razu nadmienię, że to była ostatnia inseminacja w ogóle w naszym życiu. Kolejne ciąże udawały się wyłącznie na diecie. I na tym, że ten cykl powrócił i endometrium ładnie wyglądało.

Z.: To był ten moment, w którym miałam poczucie, że wreszcie oprócz tego bycia control freakiem mogę zrobić coś, żeby pomóc. Jeśli ruszę tyłek z kanapy i pójdę np. pobiegać albo na basen, to jest to pierwsza rzecz, a druga jest taka, że mogę w końcu zadbać o swój talerz. Moja inseminacja nie wyszła, ale absolutnie nie byłam wtedy na diecie. Natomiast dwukrotnie podczas stosowania diety wyszły starania naturalne, więc jesteśmy twarzą reklamową swojej działalności.

Na koniec

Z.: Bardzo was do tego zachęcamy, zwłaszcza że to pozwala też trochę się oderwać od bycia control freakiem. Wtedy można kontrolować ilości papryki, jaką trzeba zjeść, chociaż tego też nie zalecamy, lepiej takie zachowanie ograniczyć, gdyby się dało. To jest też trochę automatyczny proces, w który wchodzimy, kiedy nam na czymś bardzo zależy. Wtedy po prostu dajemy z siebie 150% i mamy wrażenie, że jeśli się do tego przyłożymy najlepiej jak się da, to zwiększymy szansę. Kupę nadziei, czasu i pieniędzy w to wkładamy, więc dlaczego mamy się nie przykładać. Tak że czujemy ten vibe.

W ogóle jak tylko nagrałyśmy Instastories, to dziewczyny już pisały, że się cieszą, jedna napisała, że jest przed trzecią inseminacją i chciała powiedzieć, jak to jest, druga się właśnie zbiera i super, że będzie odcinek na ten temat. Mamy nadzieję, że ten podcast trafi do waszych serduszek i że coś wyjaśniłyśmy albo chociaż pogadałyśmy tak, jak koleżanki przy kawie: „Stara, słuchaj, czego możesz się spodziewać. U mnie było tak…”. Może chociaż trochę wam to pomogło.

A.: Albo poczułyście, że mogłyście zajrzeć w ten świat u kogoś, kto przechodził to samo: „Aha, no dobrze, też mają te same obawy, też fiksują na godzinach, martwią się tym samym, też ich to kosztuje”. Przy okazji tych inseminacji każdy mierzy się z bardzo podobnymi dylematami, problemami i wyborami. 

Z.: I co nam pozostaje teraz na koniec tego podcastu? „Tulaska” wysłać.

A.: I trzymać kciuki za wszystkie inseminacje, oby ta następna okazała się tą szczęśliwą. Za to mocno, najmocniej na świecie trzymamy z Zosinkiem kciuki.

Z.: Tak jest. I słyszymy się w następnym tygodniu.

A.: Pa!

________
Akademiowe diety i e-booki!