×
W górę
×
Akademia Płodności / Blog / Podcasty / #010 – Lata starań o dziecko i nic – Justyna
27.10.2020
#010 – Lata starań o dziecko i nic – Justyna

Czy jest gdzieś guzik, który wystarczy wcisnąć, żeby wyłączyć myślenie o niepłodności, o problemach z zajściem w ciążę? Choćbyście szukali latami – nie znajdziecie go, bo taki guzik nie istnieje. Jest za to mgła. Pojawia się znienacka i zagęszcza wokół nas tak, że przesłania nam cały świat. Nie jest ważna praca, relacje, mąż, życie… Liczy się tylko jedno. Tymczasem mijają lata starań o dziecko i nic – zza mgły nie widać zmian…

Dziś prezentujemy Wam historię Justyny, która zdołała przejść przez tę mgłę. Po siedmiu latach starań znów zobaczyła słońce. Jak to zrobiła? I jakie ma rady dla innych staraczek? Posłuchajcie podcastu o tym, jak przejść przez mgłę, i pozwólcie sobie na celebrowanie codzienności. Bo tego guzika to niestety nie ma…

Plan odcinka

  1. Lata starań o dziecko i nic…
  2. Psychika po 7 latach starań
  3. Kiedy zdjąć maskę?
  4. Wyjdź z mgły
  5. Inna droga: dziecko z serduszka
  6. Skąd czerpać siłę?

Transkrypcja podcastu Akademii Płodności

A: Reżyserami tych podcastów jesteście Wy. My jesteśmy tutaj po to, żeby zadawać Wam pytania, natomiast to, co czujesz w serduszku – to właśnie mówisz.

Cześć, tu Ania i Zosia. Wspólnie tworzymy Akademię Płodności, w której towarzyszymy parom starającym się o dziecko.

Z: Dzisiaj jest z nami kolejny gość.

J: Dzień dobry.

Z: Cześć, hej! Justyna – mamy nadzieję – powie nam dzisiaj bardzo dużo wartościowych, pewnie też trudnych rzeczy, bo jest staraczką. Wciąż. Bo wiecie – staraczką jest się nawet, jak się wygra tę walkę, a Justyna jeszcze jest po tej drugiej stronie. Bardzo chciałabym dziś z Tobą porozmawiać o blaskach i cieniach tego stanu, który trwa. Ale zanim do tego przejdziemy – bo oczywiście rozgadałyśmy się na wstępie – bardzo byśmy chciały dać wszystkim odbiorom poznać Twój głos. Powiedz na początku coś o sobie.

Lata starań o dziecko i nic…

J: Jestem bardzo długo ze swoim mężem. Można powiedzieć, że żyję dłużej z nim niż bez niego. Poznaliśmy się, jak miałam 16 lat, a nasz związek trwa już 18 lat. Pracuję jako przedszkolanka, profesjonalnie to się nazywa: nauczyciel wychowania przedszkolnego. Pojawiały się momenty, że było mi bardzo ciężko. Po nieudanych próbach czy po nieudanych stymulacjach in vitro. Jak po poronieniu musiałam wrócić do pracy, to było cholernie ciężkie. Na co dzień cieszę się z tych dzieci, bo one dają dużo radości, ale czasem jest taka myśl: „Kurde, to nie jest moje dziecko”… One są takie fajne, takie szczere, przytulają się albo na przykład potrafią zadać pytanie: „A dlaczego ty nie masz dzieci?”. I teraz wytłumaczcie coś takiemu 3–4-latkowi.

Początki starań

Opowiem Wam pokrótce o historii mojej choroby. Zaczęło się od tego, że już po ślubie, chyba w pierwszym czy drugim miesiącu, okres mi się spóźniał. Zrobiłam test ciążowy – oczywiście kreska. Blada, bo blada, ale jest. Lecę do lekarza i pani doktor mówi, że nic nie widzi na USG. Kazała zrobić betę. Beta wyszła 23 czy 50, nie pamiętam. Jakiś taki drobiazg, który nie ruszył, tylko po dwóch dniach spadł. Pani powiedziała, że jej przykro i tak dalej. To się nazywa ciąża biochemiczna. Mówię: pierwszy raz, okej. Ale jak to się powtórzyło drugi, trzeci, czwarty, piąty raz, to już było trochę nie tak.

Zachodziłam w ciążę bez problemów, bo co drugi, trzeci miesiąc, parę razy do roku to się działo. Wybrałam sobie lekarza i pani doktor próbowała mnie poratować. Stwierdziła, że przydałoby się in vitro z komórką dawczyni. Nie będę się wdawać w szczegóły, bo mogłabym naprawdę długo o tym mówić, ale chodzi o to, że chyba źle podjęła to leczenie. Rzeczywiście skierowała mnie na in vitro z komórką dawczyni. Oprócz tego, że to są ogromne koszty i szarpanie emocji – każdy, kto to przechodził, o tym wie – zastanawiałam się na tym, że… Kurde, nawet jak się uda i dziecko się urodzi, to ono nie będzie podobne do mnie, tylko do mojego męża, bo materiał genetyczny jest tylko i wyłącznie od mojego męża. Miałam problem, żeby się z tym pogodzić. Oczywiście in vitro się nie udało.

In vitro

Potem też sobie plułam w brodę, że to moja wina – że to moja głowa spowodowała to, że ciąża się nie utrzymała. To był ciężki moment, naprawdę się podłamałam. Potem zrezygnowaliśmy z pani doktor, która nas prowadziła. Profesor, który przeprowadzał in vitro, pytał: „Kto wam to kazał? Kto Wam zlecił?”. Ja mówię, że taka pani doktor i tak dalej. On mówi, że niepotrzebnie, ale – jak to się mówi – klient nasz pan. Trochę głupio się poczuliśmy, jak w sklepie: bierzcie, co chcecie… Zrezygnowaliśmy, nie szliśmy już potem w tym kierunku. Ja się niefajnie czułam po in vitro, stwierdziliśmy, że nie będziemy podchodzić do kolejnych prób.

Kolejne kroki

Mieliśmy etapy, że się leczymy, a potem był czas przerwy, kiedy musiałam odpocząć, moja głowa musiała odpocząć – i nie robiliśmy totalnie nic. Potem ktoś nam powiedział, że może immunologia. Bo my nie mamy nic wykrytego. My nie mamy totalnie nic wykrytego oprócz głupiej mutacji MTHFR, którą tak naprawdę ma co druga kobieta w Polsce. Ktoś z profesorów się wypowiadał, że nie trzeba tego badać, można brać metylowany kwas foliowy i nic więcej – mutacja nie ma wpływu.

Potem ktoś mi powiedział, że immunologia. Immunolog też nas wysłuchał i mówi, że proponuje szczepienia, bo poziom hamowania allo-MNR – te, co są w temacie szczepień, wiedzą, o co mi chodzi – wynosi 0%, a powinno być 40%. A ja kiedyś wyczytałam, że ten poziom może wynosić 0%, ale jak się zachodzi w ciążę, to on samoistnie rośnie, więc jak ktoś mi to mierzył, jak nie byłam w ciąży, to on miał prawo wynosić 0%. Nie wnikałam już… Podjęliśmy się szczepień.

To też był duży koszt plus dojazdy, plus czary-mary. Zrobiła mi się taka straszna rzecz… Nie mówię tego, żeby Was odsunąć od szczepień – po prostu mi się coś takiego przytrafiło. Na forum internetowym o immunologii spotkałam kilka dziewczyn, którym też się to stało. Jest duży odsetek dziewczyn, które zaszły w ciążę i jest okej – i bardzo się cieszę, że im się udało. Ale u mnie, oprócz tego, że nie zaszłam w ciążę, to mój cykl trwał około 30 dni, a w połowie cyklu, czyli koło 15 dnia, miałam normalne krwawienie. I to trwało pół roku: krwawienie było 15 dnia i trwało 2 dni, potem znowu 30 dnia, tak jakby cykl się rozciachał – jakby rozcięli go na dwa krótkie. Miałam krwawienie 15 dnia i potem 30. Potem miesiąc był normalny i znowu to samo. Nikt nie wiedział, o co chodzi. W ogóle tego nie połączyłam ze szczepieniami. Ale tak było.

Koniec leczenia

Jak trafiłam do kolejnej pani doktor – ona była ostatnią, która mnie prowadziła – to kazała mi zrobić poziom hormonów LH i FSH. Wyszły takie wyniki, że powiedziała tak: jeden wynik wskazuje, że jestem po menopauzie, a drugi – jakbym jeszcze nigdy nie zaczęła miesiączkować. Więc dwa rozbieżne poziomy. Coś było nie tak. Ja dopiero wtedy to skojarzyłam. Kazała mi zrobić badanie w pierwszych dniach cyklu, a ja za parę dni znowu dostałam miesiączkę w połowie cyklu. Połączyłam to, bo w grupie mi ktoś powiedział, że też tak miał. Naprawdę chcę podkreślić, żeby ktoś nie pomyślał, że jestem przeciwna i namawiam do tego, żeby nie robić szczepień – to nie o to chodzi. Chcę powiedzieć, że coś takiego mi się zdarzyło i spotkałam kilka innych osób, które też tak miały.

Dzięki Bogu to sobie potrwało i się skończyło, ale – do czego zmierzam – ostatnia moja pani doktor stwierdziła u mnie brak owulacji. Na początku Wam opowiadałam, że często zachodziłam w ciąże biochemiczne, których nie było widać na USG – do zapłodnienia doszło, ale nie doszło do zagnieżdżenia. Czyli problemów z owulacją nie miałam. Myślę, że to mogło się stać albo po in vitro, albo po tych szczepieniach. I dopiero ta ostatnia pani doktor mnie z tego wyprowadziła, zrobiła mi stymulację owulacji i generalnie do niej dochodziło. Po pół roku skończyło się tak, że ona powiedziała, że mnie więcej leczyć nie może, bo te stymulacje owulacji mogą trwać tylko pół roku. I one mi dziękuje bardzo, ale pomysłu na mnie nie ma. Trudno, jestem na takim etapie, że skończyłam leczenie i nie wiem, co dalej, jeśli chodzi o lekarzy.

A: Justyna, a możesz nam powiedzieć, jak to wyglądało czasowo? Ile już się staracie o Wasze dziecko? Ile to lat?

J: Zaczęliśmy się starać praktycznie zaraz po ślubie, czyli to trwa 7 lat.

Psychika po 7 latach starań

A: I jak się teraz czujesz w tym wszystkim? Jak wyglądały Twoje emocje na początku starań, w środku starań i kim jest teraz Justyna?

Z: Też bym chciała poruszyć ten temat. Skupiliśmy się mocno na Twojej historii, i to jest bardzo ważne, bo jest zawiła, trwa tyle lat… Skoro nie mamy głównej przyczyny, to szukamy jej wszędzie i łapiemy się wszystkiego. Ktoś powie to, ktoś powie tamto, a w tym wszystkim jeszcze wyobraźmy sobie Justynę i jej męża, którzy za każdym razem mają wielką, rozbuchaną nadzieję. Czy Wy sobie radzicie sami? Korzystaliście z pomocy jakichś specjalistów?

J: Czy ja mogę tu zabluźnić jednym słowem?

A: Tak. To jest swobodna forma.

J: Słuchajcie, mój mąż mówi na mnie „harda suka”, ale nie obraźliwie, tylko mówi: „Ty jesteś taka moja harda suka, taka, która pójdzie w ogień. Taka, która łamie wszelkie schematy, pokona wszystkich ludzi, pokona wszystko, bo jest silna”. To jest dobre określenie. Jak ktoś obcy to słyszy, to sobie myśli: „Ej, ale ty ją obraziłeś”, a ja się wtedy uśmiecham do niego i puszczam mu oko. Ja wiem, o co chodzi, wiem, że on to mówi pozytywnie.

Wizyta u psychologa

J: Byliśmy silni przez bardzo długi czas. Wiadomo, że to jest taka sinusoida, która skacze i jest wyżej, niżej, wyżej, niżej. Nie pamiętam już, w którym to było momencie, bo mi się to rozmywa trochę wszystko, ale stwierdziłam, że jest naprawdę ciężko i sama sobie nie poradzę. I chyba nawet powiedziałam to mojemu mężowi, a on mówi: „Dobra, słuchaj, idziemy do pani psycholog”. I poszliśmy. Stałam pod gabinetem i mówię, że ja nie dam rady, nie wejdę tam, a on mówi, że dalej, wchodzimy. Łapie mnie za rękę, wchodzimy razem, on to wszystko powie, ja nie muszę nic robić. „Po prostu wejdź tam ze mną”. Nie wiedziałam pod tymi drzwiami, czy nie ucieknę do samochodu…

Ale dobra, zaprowadził mnie i jestem mu za to bardzo wdzięczna. Chodził przez pewien czas ze mną, potem potrzebowałam sama sobie pogadać. Przy wszystkich wizytach u lekarzy – czy to ginekolog, czy immunolog, czy ktokolwiek – on zawsze mnie pytał, czy ma wejść ze mną, czy będę się czuć bardziej komfortowo, jak wejdę sama. On naprawdę się do tego dostosowuje.

Ta pani psycholog do tej pory mnie prowadzi, choć już rzadziej, bo mówi, że nie widzi potrzeby, żeby częściej się widywać.

Znów się nie udało…

J: Teraz, w pandemii, znowu miałam ciążę biochemiczną – wszystko się zadziało naturalnie. Myślałam: kurde, to jest ten moment, wszystko odpuściłam, łącznie z Euthyroxem na tarczycę, z witaminami… Mówię: „Ej, to jest ten moment, na pewno się udało!”. Ale nie udało się. I wtedy potrzebowałam zadzwonić do pani psycholog, bo nie radziłam sobie z tym. Moje koleżanki też bardzo, bardzo mi pomogły. Choć z nimi jest taka historia, że… Albo inaczej: tam ciągle się pojawiają dzieci. Wiecie, o co chodzi? Jedna ma starsze, druga zaszła w ciążę, potem znowu kolejną i tak dalej, trzecia się stara, jedna sobie pstryknęła palcem i od razu była w ciąży…

Na początku one były zamknięte w swoim świecie – te kupki, te dzieci, te dolegliwości ciążowe, a ja im mówię: „Laski, ja was tu potrzebuję. Przestańcie gadać takie głupoty, bo nie mogę tego słuchać”. Nawet była taka sytuacja w moje urodziny, że one przyszły, zrobiły mi niespodziankę – super, fajnie. Ale obydwie były w ciąży, a jedna bardzo długo się starała, więc wiecie, o co chodzi – bardzo mnie bolało, że ona, kurde, już ma, a ja nie. A jeszcze mogę Wam zdradzić, że była w ciąży bliźniaczej. Mówię: „Boże, czemu ona nie może jednego dać mnie?”.

One całe te moje urodziny przegadały o ciążach. Jak wyszły, jak zatrzasnęłam za nimi drzwi, to zaczęłam bluźnić do mojego męża: „Na cholerę one tu przyszły, to jest mój dzień, a nie dość, że one mi nie poświęciły uwagi, to jeszcze pieprzą sobie o swoich nudnościach, kopniakach itd. Mam tego dosyć, nie chcę tego słuchać! One powinny to zrozumieć, powinny to uszanować, to jest mój dzień”.

Wsparcie koleżanek

J: Jak w pandemii byłam w ciąży i nie udało się jej utrzymać, na tydzień się wyłączyłam. Mamy grupę na Messengerze, ale nie spotykałyśmy się w pandemię. Ja się na tydzień wyłączyłam i one pytają: „Justyna, co jest, co jest? Mów!”. A ja nic, przez tydzień. Stwierdziłam, że tak muszę, ale nie wiem dlaczego. Potrzebowałam takiego zamknięcia. Totalnie się wyłączyłam. Przez to, że się nie chodziło do pracy, to się też nie spotykałam z innymi ludźmi, leżałam pod kocem, mój mąż tylko wychodził do pracy i wracał, i turlał ten naleśnik dalej: „Obudź się, żyj, bądź moją hardą suką, dalej, co się z tobą dzieje?”. A ja, wiecie, jakaś paranoja. I w którymś momencie zadzwoniłam do pani psycholog, a ona mi mówi, że trzeba wychodzić, trzeba się otworzyć.

Napisałam na Messengerze: „Laski, poroniłam”. Nie widziałyśmy się miesiąc, a one były u mnie w przeciągu trzech godzin. Każda, słuchajcie, po prostu każda. Każda się bała pandemii, pozostawiały te swoje nowo narodzone dzieci, mężów, przyjechały, wzięły flaszkę wódki i mówią: „Justyna, my to teraz musimy przerobić”. Musiałyśmy się wypłakać, musiały mnie poprzytulać, powiedzieć, że wszystko jest okej, że są ze mną. Wtedy im powiedziałam, że mnie to boli, jak one mówią o dzieciach.

Nie zawsze o tym mówię, bo się staram, jestem taka twarda, a czasem jak nie jestem, to też mimo wszystko staram się taka być. Może mi nie wychodzi, ale na zewnątrz pokażę, że jestem twarda. I to jest takie, słuchajcie, nie do końca fajne, bo czasem trzeba tupnąć nogą i powiedzieć: „Mam dosyć, mam dosyć słuchania was, waszych problemów o dzieciach. Pogadajmy o bluzkach, o mascarach, o maseczkach, o peelingach… Po prostu dajcie mi chwilę odetchnąć”. Ja się cieszę, naprawdę się cieszę, świetne są te dzieci, ale czasem tego jest po prostu za dużo.

Dość tych historii…

J: Każda, która przechodziła taki moment, wie, o czym mówię. Każda z nas nie mogła słuchać tych historii ciążowych, a później o noworodkach… Trzeba znaleźć dystans: dzisiaj mogę, dzisiaj się czuję lepiej, to idę je odwiedzić. Ale jak nie mam na to siły, to piszę: „Sorry, ja odpadam, bo dziś się czuję gorzej”. I nie ukrywam tego, że się na przykład czuję gorzej, tylko po prostu to mówię, żeby one też wiedziały. „Aha, zastanówmy się – jesteśmy matkami, ale jest taka Justyna czy ktoś inny na świecie, kto ma problem. Może pohamujmy te swoje tematy dzieciowe. Bo nie tylko dzieci nas otaczają, są też inne sprawy”.

Kiedy zdjąć maskę?

Z: Kiedy one przyjechały do Ciebie po tej wiadomości na Messengerze, że poroniłaś, to był pierwszy moment, gdy tak otwarcie przyznałaś przed nimi: „Tak, mamy problem, staramy się i właśnie spotkała mnie taka tragedia”?

J: To, że się staramy, to one wiedzą, bo kolegujemy się długo. Tylko chyba nigdy nie było takiej sytuacji, żebym powiedziała, że jest mi ciężko. Po prostu były tematy typu: „radzimy sobie, leczymy się, teraz mamy przerwę”. Kiedyś z jedną z dziewczyn z tej grupy byłam bliżej i mogłam jej poopowiadać o in vitro, o szczepieniach, bo ona też była na etapie, że się starała i się leczyła. I weszłyśmy na ten temat. A dookoła ludziom się nie chwalę.

Kiedyś się nad tym zastanawiałam: dlaczego ja się nie chwalę? Inaczej: dlaczego o tym nie rozmawiam? Na początku pomyślałam sobie, że się wstydzę. Ale potem na terapii rozmawiałyśmy z panią psycholog i ona to ze mnie wyciągnęła: ja po prostu staram się nie obarczać innych ludzi swoimi problemami. Nie wiem czemu tak jest, ale tak mam z mężem, moimi rodzicami, wieloma ludźmi. Staram się ich nie obarczać moimi problemami.

I tak samo było w pandemii z moimi dziewczynami. Mówię: „Laski, ja tak mam, nie chciałam wam dokładać swoich problemów”. One mówią: „Dziewczyno, ty jesteś po prostu głupia. Jaki to w ogóle jest problem? To znaczy – jest duży problem, ale to nie jest warte tego, żebyś milczała. Twoje stresy, twoje nerwy – musisz to wygadać. A poza tym jesteśmy tak blisko, że powinnaś nam chociaż to powiedzieć, może jesteśmy w stanie jakoś pomóc albo po prostu usiąść przy tobie, złapać za rękę czy przytulić, czy pójść na terapię, czy cokolwiek będziesz potrzebowała. My jesteśmy w stanie to zrobić”.

Chwile słabości

Z: Justyno, przepraszam, że Ci przerywam. Ciągle mi krąży po głowie pytanie, które muszę Ci zadać. Mówisz o tym, że jesteś twarda, upadasz na ten Twój twardy tyłek i wszyscy widzą, jaka jesteś dzielna… Zastanawiam się, gdzie jest bufor bezpieczeństwa dla Justyny. Kiedy może zdjąć maskę i pokazać: „Kurczę, jednak jestem miękka”? Kiedy sobie na to pozwalasz? Czy są w ogóle takie momenty? To się dzieje w zaciszu domu? Jesteś taka przy mężu? Czy nawet przed sobą starasz się być twarda?

J: Nie umiem dokładnie wskazać tego momentu, ale jak powiedziałaś – to najprędzej się dzieje przy mężu. Czasem on tego nie widzi i dopiero w połowie mojego szlochu w poduszkę budzi mnie i pyta: „Co jest? Halo? Musimy to przegadać”. Myślę, że sytuacje, kiedy czuję się bardzo komfortowo, są u mnie w domu albo w bardzo bliskim gronie, jak wtedy z koleżankami. Byłam postawiona pod murem, nie dało się inaczej funkcjonować, ciężko było wyjść z tej sytuacji. Najpierw się nie odzywałam przez tydzień, a potem: pstryk i „Dobra, jestem i wszystko jest okej”. Musiałam coś powiedzieć. Musiałam to wypracować sama: że jest mi smutno, mam wielki żal, pretensje do świata i tak dalej.

W pewnym momencie sama sobie to uświadomiłam: „Kurde, laska, ty dłużej tak nie wytrzymasz, ty po prostu dostaniesz na łeb, ty zwariujesz. Weź dupę w troki, za przeproszeniem, i rusz się, zrób coś”. I wtedy do nich napisałam, bo już największy żal miałam za sobą. To był taki moment. Nieczęsto pokazuję to ludziom. Może stety, może niestety, bo nie wiem, jak to powinno być. Obrałam taką strategię, że muszę przerobić te rzeczy. Może właśnie przez to, że ludzie mnie postrzegają jako twardą i nie chcę wyjść na taką: „O, wcale nie jest taka twarda cwaniara”. Nie wiem, z czego to wynika.

Otworzyć się na innych

A: Jak Cię słucham, Justyna, to myślę, że często boimy się przyznać przed nawet bliskimi osobami, że się staramy, że mamy problem. Boimy się mówić o emocjach, które towarzyszą nam podczas starań. A tymczasem gdy wyjdziemy zza muru, który w pewien sposób budujemy, może się okazać, że spotkamy się z ogromnym wsparciem. Kiedy tylko zakomunikujemy, że tego wsparcia potrzebujemy. To wspaniałe, że spotkałaś się z osobami, które chciały Ci pomóc. Że Twoje przyjaciółki, koleżanki okazały Ci niezwykłe ciepło. To niesamowite, co czekało na Ciebie za tym murem. Czasami nie warto czekać wiele lat, żeby otworzyć się na bliskich. Wydaje nam się, że nie mamy w sobie siły się tym dzielić. A może się okazać, że ta siła wróci ze zdwojoną mocą, kiedy tylko się otworzymy na osoby, które chcą nam pomóc.

J: Dokładnie tak! Gdybym im powiedziała zaraz po tym, jak się dowiedziałam, na przykład następnego dnia po tym, jak pani doktor oznajmiła: „No, przykro, niestety, nic tu nie widać na USG” – tobym tego całego tygodnia nie musiała cierpieć sama w domu. One by mnie wyciągnęły. Na pewno nie byłabym w takim głębokim dole. Każdy musi sobie to wyważyć, chociaż nie namawiałabym do niczego.

Ograniczony czas na smutek

J: Trzeba to przerobić. Ale umówcie się same ze sobą, że to jest na przykład dzień, godzina, pół dnia. Wtedy narzekamy – nie tyle, że chodzi o stratę, ale w ogóle o niepłodność. Jesteśmy złe, bo znowu dostałyśmy okres. Kurde, nie miejmy całego dnia spapranego, tylko umówmy się ze sobą, że będę narzekać od 19 do 21. I truj temu biednemu staremu. Ale w pracy rób swoje, bądź uśmiechnięta, gadaj z ludźmi. Troski sobie zostaw na późniejsza część dnia. Albo jeśli od rana masz taką możliwość, pomarudź, ponarzekaj. Tylko zamknijmy to w ramach czasowych. A dalej ciesz się życiem, bo bez sensu jest zamykać się w sobie. Wtedy stajemy się destrukcyjne same dla siebie. I same siebie spychamy jeszcze bardziej w dół: „O Jezu, będę płakać, jak mi jest źle…”.

Okej, to trzeba przerobić, ale stwórzmy sobie silne granice, że to będzie trwało odtąd dotąd. Od poniedziałku do środy i koniec, następnego dnia masz wstać, ruszyć dupę z fotela i iść zacząć coś robić. Bo jak będziemy tak siedzieć, to to może potrwać miesiącami. Same się wpędzimy w depresję, a to jest coś strasznego – robimy to same sobie. Nikt nam tego nie robi, nikt nie każe, nie mamy pistoletu przyłożonego do głowy: „Ej, musisz teraz płakać, bo tak wypada”. Nie, my to robimy same: „Muszę popłakać, bo smutna sytuacja mnie spotkała”. Dobra, okej, popłakałam, ale ruszam się i robię coś, najlepiej to, co lubię. A jak nie wiem, co lubię, to idę na spacer, może przebiegnie mi drogę wiewiórka i rozchmurzy mi dzień? Jak pójdę na spacer, to może zacznę biegać? Może pójdę na rower? I zajmę się czymś.

Wyjdź z mgły

J: Są osoby, którym się udało, bo – jak mówią – „ja wyłączyłam myślenie”. No dobra, ale powiedz mi, gdzie jest ten magiczny guzik. Na pewno znacie historię z magicznym guzikiem – dajcie radę, jak wyłączyć ten magiczny guzik z głowie, ten, który wyłącza myślenie. Nie ma czegoś takiego, nie ma i nigdy nie będzie!

Ale myślę, że jest coś takiego jak mgła: stoimy w lesie, mamy przed sobą mgłę i albo będziemy tam stali i mgła nas będzie otaczała, albo pójdziemy ścieżką przez mgłę i rozgonimy ją powoli, robiąc różne rzeczy: życie codzienne, sport, hobby, coś dla siebie, kąpiel, zakupy, wyjście z koleżankami, kawa. I powoli, powoli, powoli wyjdziemy z tej mgły. Przestaliśmy myśleć. Gdzieś ta mgła zostaje, bo te myśli będą w nas krążyć do końca życia. Tak jak mówiłyście ostatnio – nawet jak dziecko już będzie. Ale gdy wyjdę z tej mgły, pomyślę sobie: „Aha, ona tam jeszcze jest, ale ja idę dalej, do przodu, w tym kierunku”. I tak to trzeba robić, samemu się wyciągnąć z tej mgły. Bo guzika niestety nie ma. Jakby był, to każdy by go stosował.

Inna droga: dziecko z serduszka

A: Piękna metafora. Justynko, opowiedz nam i wszystkim tutaj nas słuchającym, jak widzicie Waszą przyszłość. Czy jesteście teraz na etapie przerwy, czy podejmujecie kolejne próby, czy rozmawialiście o tym?

J: Próby są cały czas, staramy się, bo to jest przyjemne i niekoniecznie musi się zakończyć sukcesem, ale oczywiście należy próbować. Ale przed pandemią złożyliśmy papiery do ośrodka adopcyjnego. I wtedy właśnie, jak mi się nie udało, pomyślałam sobie: „Aha, głowa odpuściła i teraz zaszłam w ciążę, i teraz się uda” – często się tak słyszy. Doszłam do takiego etapu, zresztą z panią psycholog, że to nie jest ważne, czy to będzie dziecko biologiczne, czy to będzie dziecko z adopcji. Czy dziecko z brzuszka, czy dziecko z serduszka – to nie jest ważne. My chcemy być rodzicami i to jest najważniejsze. I chcemy mieć dziecko, a w jaki sposób ono do nas trafi: czy biologicznie, czy z pomocą ośrodka adopcyjnego – to jest nieistotne.

Decyzja o adopcji

J: Musiałam długo to przerabiać, bo bałam się, że nie będę wystarczająco dobrą matką. Przychodzi 10 par do ośrodka adopcyjnego i ja dostanę dziecko, ale może jakaś inna para mogłaby być lepsza – ja temu dziecku nie chciałabym zrobić krzywdy. Pani psycholog mówi mi: „To jest odpowiedzialny i rozsądny tok myślenia”. Bo można powiedzieć: „Dobra, chcę mieć dziecko, idę do ośrodka, biorę, co mi dają”. A ja miałam, wiecie, takie psychodeliczne myśli, że może nie jestem dobra, może temu dziecku będzie gdzie indziej lepiej, ja nie chcę być złą matką, może nie będę go potrafiła kochać…

Pani psycholog mi wytłumaczyła, że to jest mądre i nie możemy na to naciskać. Sama muszę wypracować moment, kiedy poczuję, że jestem gotowa – i wtedy dopiero zacząć działać. Broń Boże odwrotnie – że papiery są złożone, a ja dojrzeję prędzej czy później. Przy procedurach adopcyjnych są rozmowy z psychologami i to wyjdzie, i się okaże, że ktoś kłamie. Trzeba samemu do tego dojrzeć. Ja do tego dojrzałam, złożyliśmy papiery. Niestety przez pandemię wszystko stoi, ale myślę, że to jest nieistotne, w jaki sposób dziecko do nas trafi. Być może zajdę w ciążę w międzyczasie, być może faktycznie się uda. Śmiałam się, że będzie taka sytuacja, że już mamy pozytywną decyzję i wtedy się okazuje, że zachodzimy w ciążę – no to oczywiście mamy dwójkę dzieci, nie widzę innej opcji. Nie robimy tak, że jednak rezygnuję. Po prostu mamy dwójkę dzieci i tyle. I tak może to będzie wyglądało.

Z: Czyli w sercu decyzja już podjęta.

J: Tak, w sercu decyzja podjęta. Trochę mi to czasu zajęło, oczywiście biłam się z myślami: „Dlaczego ja jestem taka, przecież mogłam się zdecydować…”. Ale to jest robienie czegoś wbrew sobie. Nie jestem taka, że coś robię na siłę, muszę to po prostu poczuć.

Skąd czerpać siłę?

A: Cudownie się rozmawia, ale widzę, że powinniśmy się zbierać do końca. W wymianie mailowej, którą prowadziłyśmy przed nagraniem, jak zapytałyśmy Cię, o czym chciałabyś powiedzieć, to ostatnim punktem był pozytyw. Punkt numer 5 brzmi: „Moja siła, uśmiech i walka w dniu dzisiejszym”. Czy masz jakieś rady dla innych Justyn, które też są twarde? Co można robić, żeby znaleźć uśmiech i siłę?

J: Kiedy mówiłam o wychodzeniu z mgły, wspominałam o czynnościach dnia codziennego. Znaleźć sobie jakiś sport, jakieś zainteresowanie, jakieś hobby. Czy to będzie książka, wyjście do kina, spacer po parku, po lesie, czy chodzenie z kijkami. Pisałam Wam, że te podcasty to jest dla mnie rewelacyjny pomysł, bo jak tylko one się pojawiły, to ja mówię: „O kurde! Nowy podcast z dziewczynami! Dobra, to się położę i go zapodam”, ale potem mówię: „Halo, halo, przecież ja pożyczyłam kijki ostatnio od mojej mamy!”. Telefon w kieszeń, podcast w słuchawkę do ucha, podcast leci i ja idę o kijach. Spacer się sam odbywa, kalorie się spalają, trochę ruchu, a ja sobie łączę przyjemne z pożytecznym. To było naprawdę bardzo fajne. Na rowerze nie wiem, czy by się tak udało. Ale też sobie lubię od czasu do czasu pojeździć.

Celebrowanie życia

J: Każdy musi znaleźć coś dla siebie. Lubię też basen, biegać niekoniecznie. Próbowałam. Do Waszej diety chciałam wprowadzić jakąś aktywność fizyczną, co jest bardzo ważne. I bieganie mi nie szło, kostki i stawy mnie bolały, cycki mi się trzęsły. „Dobra, mówię, łagodniejsza forma. Po prostu będę chodziła o kijach”. Czuję, że kalorie spalone, czuję się przewietrzona, trochę ruchu wprowadziłam, jest luz. Chociaż muszę to robić 5 razy w tygodniu, a pobiegłabym 2. Coś trzeba po prostu znaleźć. Może pójdę sobie do galerii handlowej na kawę. Sama. Biorę sobie kawę, pokazuję wszystkim i sobie, jaka jestem silna, dumna, piękna i wspaniała. I piję sobie tę kawkę, delektując się i myśląc: „Ha, patrzcie, patrzcie, jaka jestem świetna”. I tak trzeba. Każdy musi znaleźć coś swojego. I nie zamykać się na ludzi.

A: Celebrowanie życia.

J: Tak, celebrowanie.

Z: Bardzo mi to podchodzi pod nasz projekt „Żyćko”, czyli taką afirmację życia.

J: Dokładnie tak.

Wyrwanie się ze szponów niepłodności

Z: Niepłodność potrafi wciągnąć w otchłań. Tyle, na ile jej pozwolimy. Potrafi nas omamić i ogłuszyć, a my nie zauważamy tego, co ona zabiera. I jedziemy na długu tlenowym, który trwa cykl, dwa, pięć i potem z tego robi się rok, dwa albo i pięć. Budzimy się potem i jak otwieramy oczy, to przecieramy je ze zdumienia, bo to wszystko, co było dookoła, jest w zgliszczach. Leżą relacje z partnerem, z bliskimi, dbanie o samą siebie, o swoje hobby, o swoje ciało, o swojego ducha. Wszystko leży. Bo przecież za chwilę miałam być w ciąży.

Bardzo Akademią wspieramy takie celebrowanie życia, skupianie się na małych rzeczach. To jest czasami bardzo trudne, bo w momencie, kiedy jest nam ciężko, głupio jest mi myśleć, że pójdę do kina i będę się śmiać na komedii. Ale trzeba szukać takich małych chwil na oddech. My to nazywamy wyrywaniem się ze szponów niepłodności. Kino ze starym, kurs szycia, o którym zawsze marzyłyście, albo jakaś dawno odkładana wycieczka. Wcale nie musi być daleko, może być do parku, tak jak mówiła Justyna. Tam może spotkacie wiewiórkę, która przebiegnie Wam drogę i rozchmurzy Wam dzień. Także projekt „Żyćko” afirmujemy i stawiamy znak jakości: Akademia Płodności.

To nie Twoja wina

J: Każda osoba, która jest w takim dole, może sobie powiedzieć, do którego momentu to ma trwać. Ustalamy, że to trwa dzień, pięć godzin czy tydzień. Musisz sama wyznaczyć koniec. Jak tego nie zrobisz, to będziesz w tym tkwić. Powolutku trzeba z tego wychodzić. Nikt inny za nas tego nie zrobi. Nawet jak pójdziemy do terapeuty, to póki my tego nie będziemy chciały, ona nas nie wyciągnie. To my musimy się otworzyć i zacząć, chociażby od gorącej kąpieli, filiżanki herbaty. Usiądę i biorę się w garść. Jak nie potrafię sama, to dopiero wtedy szukam. Ale chcę, a nie, że ktoś nam to robi na siłę.

Musimy pamiętać przede wszystkim, że to nie nasza wina. To nie nasza wina, że jesteśmy niepłodne. To zwykły zbieg okoliczności. Ktoś ma brak owulacji czy niedrożne jajowody, cokolwiek – ale to i tak nie jest nasza wina. To trzeba sobie zapamiętać. I trzeba podkreślić, że ludzie nas akceptują takie, jakimi jesteśmy. A zwłaszcza mąż, rodzice, teściowie.

Ostatnio mówiłyście w podcastach, że Ania bała się teściowej, że może nie takiej synowej sobie życzyła dla syna, że Cię to bolało. Myślę, że nie należy brać sobie zdania innych ludzi na głowę. Ja też sądziłam, że mój mąż myśli, że jestem mało wartościowa… Ale to jest nieprawda. Gdyby jemu zależało tylko na dzieciach, to już dawno by mnie zostawił. On by mnie zostawił po roku, dwóch, gdyby był takim facetem. Po co by się miał ze mną męczyć kolejnych parę lat? Zostawiłby mnie po roku. „Dobra, sorry, nie możemy, to ja sobie idę do innej, która da mi dzieci”. A to nie o to chodzi – on chce mieć mnie. Kiedyś się przejęzyczył i powiedział: „Chcę mieć z takimi dziećmi żonę”. A chodziło o „z taką żoną dzieci”. I takie powiedzenie do dziś nam towarzyszy.

Na zakończenie

A: Justynko, zmierzamy już ku końcowi. Bardzo Ci dziękujemy, że zechciałaś się podzielić tym, co Ci w duszy i w sercu gra. Mamy nadzieję, że to, czym się podzieliłaś, pozwoli na chwilę zastanowienia osobom, które trafią na ten podcast. Życzymy Ci wszystkiego dobrego.

Z: I odganiamy wszystkie gęste mgły. A jak przyjdą, to życzymy, żeby udało Ci się przez nie przebrnąć, żeby było widać jasną ścieżkę, którą trzeba podążać, żeby wyjść z mgły. Ale niech nie zdarzają się często, niech spadają na drzewo.

J: A ja życzę wszystkim słuchaczkom, żeby taką mgłę potrafiły znaleźć, przejść przez nią albo próbować z niej wyjść. Bo naprawdę się da. Jak się chce, to się da. Niestety guzika wyłączającego myślenie nie ma, ale mgła jest. Tylko trzeba się przez nią samemu, powolutku, powolutku przebijać. I mimo że na początku to się wydaje nierealne, to każdy ruch posuwa nas do przodu. Dziękuję Wam bardzo również za to, że mogłam się z Wami zobaczyć.

Z: Dzięki, Justyno.

A: Dziękujemy.

J: Dziękuję, buziaczki!

Z: Dzięki za Twój czas, dzięki za Twoją historię, za każdą emocję. Wysyłamy uściski. I dla Justyny, i dla Was. Do usłyszenia.

A: Do usłyszenia.