×
W górę
×
Akademia Płodności / Blog / Podcasty / #036 – Ciąża po długich staraniach
04.05.2021
#036 – Ciąża po długich staraniach

Widzisz dwie kreski, długo na to czekałaś, ale nie dowierzasz. Musi minąć jeszcze trochę czasu, zanim pozwolisz sobie na radość. Albo wpadasz od razu w euforię, ale równie szybko dopadają cię czarne myśli. Moment, o którym marzyłaś, może być pełen sprzecznych emocji – to normalne. W tym odcinku opowiadamy o tym, jak to wyglądało u nas, kiedy się udało. Jak przebiegała u nas ciąża po długich staraniach i co nas wtedy trapiło? Dlaczego Ania tak długo nie dopuszczała do siebie myśli, że to może być prawda? Co Zosia usłyszała podczas pierwszej wizyty u lekarza? Kiedy w końcu do nas dotarło, że to się dzieje naprawdę? Zapraszamy do wysłuchania podcastu.

Plan odcinka

  1. Dwie kreski i co dalej?
  2. Historia Zosi
  3. Historia Ani
  4. Udało się, ale to nie koniec zmartwień
  5. Moment, w którym uwierzyłyśmy, że to prawda
  6. Ciąża po długich staraniach – dużo zagwozdek, mało beztroskiego życia

Transkrypcja podcastu Akademii Płodności

Zosia: Czy czytasz jakieś fajne książki? Czy chcesz o nich opowiedzieć?

Ania: Wiesz, że ostatnio nic czytałam. Ale wstyd! Ale chciałabym.

Cześć, tu Ania i Zosia. Wspólnie tworzymy Akademię Płodności, w której towarzyszymy parom starającym się o dziecko.

Dwie kreski i co dalej?

A: Witam cię, Zosinku.

Z: Witam cię, Aniusiu.

A: Witamy was wszystkich bardzo serdecznie w ten wtorek w kolejnym podcaście Akademii Płodności. Dzisiaj poruszymy temat, o który bardzo wiele osób nas prosiło. Zosinku, co to za temat?

Z: Dotyczy on naszych odczuć i tego, jak się odnaleźć w czasoprzestrzeni, kiedy po bardzo długich staraniach udaje się zajść w ciążę. Moment, w którym pojawią się dwie kreski, a beta wyjdzie pozytywnie, wizualizujemy sobie jako najszczęśliwszy na świecie. A kiedy to się dzieje, kiedy już realnie jesteśmy w ciąży i to już nie jest w naszych wyobrażeniach, tylko trzeba się z tym zmierzyć w prawdziwym życiu, to się okazuje, że może to wyglądać zgoła inaczej, szczególnie w przypadku…

A: Wyczekanych dwóch kresek.

Z: Tak, ale od razu przychodzą mi do głowy dziewczyny, które są po stratach, albo które walczą od kilku lat. Przy czym dla mnie to mogą być lata, dla innej kobiety to może być wiele miesięcy – chodzi mi o to, że już tyle razy wyobrażałyśmy sobie ten moment, który miał być uwolnieniem od stresu, od tego całego bagna niepłodności, a gdy on nadchodzi, okazuje się, że tak nie jest. Zaraz właśnie powiemy, co się może dziać. To jest takie: „Jak to? Miałam się czuć zupełnie inaczej w tej chwili”.

Niedowierzanie i mnóstwo zmartwień

A: Bardzo często, gdy dziewczyny wysyłają nam swoje historie i zdjęcia testów ciążowych, którymi dzielimy się z wami na Instastories, to na samym początku dają znać, że nie dowierzają, że to jest niemożliwe, jak to się w ogóle stało itp. To znaczy wiadomo, jak do tego doszło, ale to jest coś tak nieprawdopodobnego dla osoby starającej się o dziecko, że w końcu ten moment nadchodzi, że trudno uwierzyć, że to się dzieje, że te dwie kreski tam są.

Z: Z jednej strony jest niedowierzanie, a z drugiej pojawiają się wiadomości: „Dziewczyny, nie potrafię się cieszyć. Tak się boję, że nie wiem, jak teraz żyć”. To nie jest tak, że jesteśmy wtedy wulkanem szczęścia i każda komórka naszego ciała krzyczy: „Jest! Udało się w końcu!”.

A: Chociaż tak też jest.

Z: Tylko dochodzi milion zmartwień. I właśnie o tym sobie dzisiaj powiemy.

A: Dokładnie tak.

Z: Będzie o tym, jak wygląda ciąża po długich staraniach. Opowiemy wam kilka historii, przemycając je z waszych wiadomości, ale głównie będziemy bazować na naszych doświadczeniach. Powiemy, jak to było u nas. Te opowieści będą się nieco różnić, bo ja się starałam trochę na oczach świata, a ty się dzieliłaś swoją historią, która miała miejsce kiedyś. Ale to też jest super, bo pokażemy jakby dwie różne strony.

Historia Zosi

Z: Okej, no to co? Miało być cudownie, a gdy się udało, okazuje się, że jest inaczej.

A: W moim przypadku przy drugich dwóch kreskach, które ujrzałam, bałam się powtórki z poprzedniego razu, czyli tego, że będzie to ciąża biochemiczna. W związku z tym nie dopuszczałam do siebie myśli, że się udało, bo w ten sposób wierzyłam, że będzie mniej bolało, kiedy się nie powiedzie. Nie było więc takiej euforii jak przy tym pierwszym razie, gdzie już wiedziałam, że niebawem będą święta, będę miała USG i będzie można powiedzieć innym. Ty razem nie robiłam takiej wizualizacji, bo bardzo się bałam. To była taka forma obrony, abym mniej cierpiała. Nawet za bardzo o tym nie rozmyślałam. Dałam sobie czas na to, aby beta rosła, aby było kolejne USG i dopiero wtedy będę mogła uwierzyć.

Poruszamy teraz temat dwóch kresek. Powiedz, Zosinku, jak to było, kiedy je zobaczyłaś?

Z: Ja na szczęście nie miałam takich doświadczeń jak ty, czyli to były moje prawdziwe, pierwsze dwie kreski. Był jeden test, który mnie oszukał, ale to było widać na nim raczej taki włos. To nie było tak, że wyszła mi beta, która zaraz zaczęła spadać, że byłam w ciąży biochemicznej i musiałam to przetrawić. To były moje pierwsze dwie kreski po tylu latach i to jeszcze po odpuszczeniu. To w ogóle był dla mnie tak karykaturalny, nieforemny widok, tak mi on nie pasował. Już tak dobrze znałam wygląd tej jednej kreski, że jak pojawiły się dwie, to zaraz do ciebie napisałam, że testy znowu mnie oszukują.

A: Tak, tak.

Ekscytacja

Z: Od razu było wyparcie. Nawet nie dopuściłam do siebie myśli, że ta druga kreska może tam być. Byłam wtedy wściekła, w ogóle nie pomyślałam, że mogło się udać. Zwłaszcza że przed chwilą wyszła mi zerowa beta, więc z każdej strony miałam potwierdzenie, że nie tym razem. Na początku nie uwierzyłam w moje dwie kreski. Dopiero jak ty mi powiedziałaś: „Stara, idź na betę”, to pomyślałam: „O kurde, a dlaczego ona tak mówi? Dlaczego mam iść na badanie, to mogło się udać? A jeśli to są prawdziwe dwie kreski?”. Wtedy musiałam się zmierzyć z tym, że to może być prawda. To przyszło po jakimś czasie. Rozgraniczyłabym to, co działo się w pierwszym momencie i później.

Moje emocje na świeżo były zupełnie inne od tych, które pojawiły się potem. Najpierw to wiesz, co było: „Dobra, to pójdź do laboratorium, zrób betę”. „Okej, no to teraz czekamy kilka godzin”. „Boże, nie da się pracować”. Ja odświeżam stronę, ty odświeżasz stronę. Ekscytacja, co wyjdzie. W międzyczasie zrobiłam drugi test i on też wyszedł pozytywnie, więc o co chodzi? Z każdej strony potwierdzenie, że to mogło się udać. „Musisz naprawdę to przetrawić, Zosin. Twoje pierwsze dwie kreski w życiu! Rozumiesz?!”. Ten pierwszy moment określiłabym jako ekscytację. Wiedziałam, że zaraz będę musiała powiedzieć Dudkowi. Jeszcze nie wybiegałam w przyszłość, nie byłam myślami przy kolejnej becie, przy czekaniu na serduszko – to było za daleko. Na razie liczył się ten czas oczekiwania. „Powiedz mi, czy tam coś jest. Powiedz, czy tam się da coś oznaczyć, czy ta beta w końcu wyjdzie”. Więc tak bym to rozgraniczyła.

Dwie kreski

A: Dobra, co się dzieje dalej? Pojawiają się dwie kreski, dochodzi do ciebie, że one są, beta potwierdza i jakie kołaczą się myśli?

Z: Rozmawiamy teraz ogólnie czy o nas?

A: Mówmy o tym, co się działo w głowie Zosi.

Z: Czyli jak już wiem, że beta jest dodatnia?

A: Tak, odbierasz wynik i…

Z: O matko! To był kalejdoskop uczuć! Trudno będzie mi to opisać, bo to były bardzo mocne doznania. Dużo się też działo, przecież odebraliśmy wynik bety dosłownie dwie godziny przed wyjazdem do Warszawy, gdzie najpierw mieliśmy jechać do teatru, a później na imprezę do dziewczyn. To było tak, że niby oglądałam spektakl, a z drugiej strony skupiałam się tylko na tym, żeby co chwilę ściskać mocniej rękę Dudka i ocierać łezki wzruszenia. Za moment miałam wejść do dziewczyn, które już czekały z winem i teraz albo musiałabym je łyknąć, albo od razu od wejścia im powiedzieć – szok.

Po tylu latach Zosin wdarł się w podświadomość innych jako staracz, który nigdy nie jest w ciąży, a tutaj nagle przychodzi i… Wiecie, to nawet nie było tak, jak zwykle rozkręcają się spotkania: buzi, buzi, co słychać? Zazwyczaj w ten sposób mija pół godziny. A tu od wejścia było: „Siema! Jesteście, to super! Tu już jest prosecco”. I nie wiedziałam, czy najpierw zdjąć buty, czy od razu powiedzieć, że nie mogę teraz tego pić. Jak to zrobić? Mam wrażenie, że to było karykaturalne. Jeszcze się starałam wygrzebać z plecaka test, żeby tylko położyć go bez słowa i tak mi się udało zrobić. A one z takiego roztańczenia nagle popatrzyły i: „Yyy?!”.

A: Muzyka ucichła.

Jak w filmie

Z: Nie, one na to: „Jesteś w ciąży?”. Pytanie! Czujesz się, jak w jakimś filmie! Niby wiesz, że jesteś, ale to przez tyle lat nie było twoje, że nie wiesz, czy śnisz. Pierwszy raz w życiu możesz odpowiedzieć, że tak. „Dziewczyny, wiem o tym od kilku godzin, więc sorry, ale nie wyłoję z wami tego prosecco, chociaż nie wiem, jak będzie”. Nie miałam pojęcia, jak to się potoczy, bo znam życie i wiem, ile się jeszcze może wydarzyć po drodze. I tu już się zaczynają schody – uruchamia się głowa, zdaję sobie sprawę, że pierwsza beta i pierwszy test jeszcze nie gwarantują sukcesu.

Wtedy się dopiero zaczyna rollercoaster w głowie i w sercu, bo kiedy jest już tak blisko, po tylu latach starań, to jak mogłabym to stracić. I jak bardzo trudno będzie mi sobie z tym poradzić. Ilu rzeczy się teraz boję. Przed kolejnym wynikiem bety pękam zupełnie. Musiałam odczekać dwa dni, żeby pójść na kolejne badanie. Bardzo mnie to stresowało. „Czy ten przyrost jest okej? A może jest za duży?” – w każdą stronę może być źle. Może być za mało, może być za dużo, może stać w miejscu.

Obawy

A: Czyli pojawia się ogromna obawa o to, czy ciąża się utrzyma, czy będzie się rozwijała prawidłowo.

Z: Dokładnie tak. Pamiętam, że miałam też takie zmartwienie: „Boże, w tym cyklu jest tak mało leków i suplementów, co ja teraz powinnam zrobić? Co mam brać, co powinnam zwiększyć? Czy muszę coś odstawić? Ten lek mam przyjmować, a tego nie? Czy teraz muszę coś włączyć? Brać luteinę czy nie? A progesteron? Do kogo mam się udać? Kto ma mi to powiedzieć? Czy mam do kogoś zadzwonić?”. Nie wiedziałam, co robić, a tak bardzo chciałam postąpić najlepiej, jak potrafię. Gonitwa myśli. Nie byłam wtedy pod opieką żadnego lekarza na stałe, bo starania były chwilowo zawieszone. Nie miałam lekarza prowadzącego, do którego byłam umówiona na wizytę za dwa tygodnie i do którego mogłam się odezwać. Zostałam z tym sama jak na tratwie pływającej po oceanie.

Historia Ani

A: U mnie chyba nie było takiej euforii, tak jak wam wspominałam na początku, bo po prostu nie dopuszczałam do siebie myśli, że wszystko będzie okej. Byłam tak wytyrana, że już nie miałam siły się cieszyć. Nie było czegoś takiego, przynajmniej sobie tego nie przypominam. Była oczywiście radość, że jest kolejna nadzieja, ale wolałam się zamknąć w skorupce i poczekać. Ta beta rosła prawidłowo, ale tak w to nie wierzyłam, że nawet nie wiem, czy robiłam cały czas testy, kilka dziennie, a tak mi się zdarzało w okolicy miesiączki – rano, po południu i wieczorem. Na pewno te testy były, ale nie w takiej hurtowej ilości jak kiedyś.

Pamiętam, że robiłam betę, ale to było bardzo mechaniczne. Na pierwsze USG poszłam z przyjaciółką, bo mój mąż nie mógł być wtedy ze mną i kiedy usłyszałam, że zarodek jest za mały do wieku ciążowego, to nawet nie wiem, czy zapłakałam. Pamiętam, że mijałam drzwi, wychodziłam z gabinetu i pomyślałam, że już jestem tak styrana, że nie rozumiałam mojego zachowania. Ta wcześniejsza ciąża biochemiczna sprawiła, że pękło mi serce. Do dziś czuję ten ból w klatce piersiowej, bicie serca i zaciśnięte gardło, jak w momencie, gdy dowiedziałam się, że beta spada. A tam? Wyszłam i powiedziałam przyjaciółce, że zarodek jest za mały i że los ze mnie kpi – daje na chwilę i odbiera i ile jeszcze będzie tak robił. „To po co mi on dał tę ciążę?”.

Bez euforii

Z: Czyli spisałaś już ją trochę na straty?

A: Tak. Byłam w takim orzeszku, w skorupce – tak bym to nazwała. Na drugi dzień umówiłam się do Siedlec na kolejne USG. Uznałam: „Dobra, może chłop coś źle powiedział”. Zresztą mieliśmy zaplanowany wypad do Hiszpanii. Długo na to czekaliśmy. Mieliśmy tam chwilę odsapnąć od tego wszystkiego, co się dzieje, i odpocząć, bardzo się na to cieszyliśmy. Nie wiedziałam, czy lecieć. A to miało być dosłownie na przestrzeni kilku dni – kolejne USG, następnego dnia się pakujemy i wylatujemy. Poszłam w Siedlcach do lekarki, która powiedziała, że jest tyle, ile jest, ale dla niej to wygląda okej. To był malutki pęcherzyk, nie było jeszcze widać zarodka i na tamten dzień nic mi więcej nie mogła powiedzieć. Musieliśmy po prostu czekać. Pomyślałam, że zrobimy to, a co do Hiszpanii, to nasze życie było zawieszone już tyle lat i tyle odpuszczaliśmy przez starania i wizyty, że stwierdziliśmy, że lecimy.

Udało się, ale to nie koniec zmartwień

Z: O matko, myślę teraz o tym, jak bardzo moja prawdziwa ciąża odbiegała od moich wyobrażeń. Na pewno nie spodziewałam się takiego kalibru stresu, zmartwień i trosk. Jak już przeżyłam kolejną betę, która rosła, to musiałam się zmierzyć z tym, że jedziemy do lekarza.

Pamiętam ten moment, gdy leżę na leżance, mam USG i tak słyszę bicie serca w uszach, że zastanawiam się, czy usłyszę to, co mówi do mnie pan doktor. I to jego milczenie, zanim coś powie, a jest oczywiście bardzo poważny, w ogóle się nie uśmiecha, więc już się spodziewam tego, że nie jest dobrze. Po takim czasie (pewnie to trwało kilkanaście sekund, ale w mojej głowie z pięć minut) lekarz mówi znamienne słowa, z których się teraz wszyscy śmiejemy.

Musicie to sobie wyobrazić – doktor patrzy w ekran monitora z kamienną twarzą, to trwa, ja czekam, on się nie odzywa, nie uśmiecha się. „Jest, kurde, słabo” – to są moje pierwsze myśli. W końcu się odzywa: „Ciąża wewnątrzmaciczna. No nie wygląda to najgorzej”. To usłyszałam o moim pierwszym dzieciątku. Wyobrażałam to sobie zupełnie inaczej, wiecie: „Super, mamy pęcherzyk w macicy, jest w dobrym miejscu, wszystko zapowiada się wspaniale. Gratulacje, pani Zosiu”. A nie: „Ciąża wewnątrzmaciczna” i jeszcze: „Nie wygląda to najgorzej”. Pamiętam, że na niego patrzyłam: „Panie doktorze, nie wygląda to najgorzej? Naprawdę? Po tylu latach starań spodziewałam się jakiegoś takiego…” – wtedy się uśmiechnął.

A: Pokazał zęby?

Z: Nie wiem, może zrobił tylko taki grymas. Ale w związku z tym, że był mocno niewylewny to i tak to było dużo. Uśmiechnął się dopiero na widok sękacza – to on roztopił jego serce, moja ciąża nie.

Wątpliwości zamiast radości

Z: Ale ja już wtedy skakałam pod sufit. To był kolejny etap, który przeszliśmy. Widać pęcherzyk, jest tam, gdzie powinien być, nie w miejscu, które zagraża, i teraz czekamy na serduszko. Trochę się już wtedy uspokoiłam, bo wiedziałam, jak brać leki. Pamiętam, że wtedy mocno mnie bolał brzuch i myślałam, że to jest okej, bo tyle dziewczyn tak miało, a on się tego przyczepił i powiedział, że jemu się to nie podoba, więc dawał mi na to różne preparaty. Potem każdy ból brzucha (a bolał mnie długo) sprawiał, że bałam się, że może to zwiastować coś złego. „Może coś źle zrobiłam?”, „Może teraz muszę się położyć?” – takie pojawiały się u mnie myśli. Następny stres to chyba czekanie na serduszko, czy ono zabije, czy nie.

A: Faktycznie tak jest. Mogłoby się wydawać, że powinna być radość i ona czasami człowieka dopada i nie myślisz o tym, co może się wydarzyć. A później tak nagle sprowadza cię na ziemię: „A jak to nie jest prawda? A jak to nie wyjdzie? To jest jeszcze tak wcześnie”. Pojawia się milion myśli, które zasmucają. I znowu tworzy się scenariusze, co będzie, jeśli się nie powiedzie, a co wydarzy się na wizycie… Do tego dochodzi czytanie w internecie, co się powinno dziać w danym tygodniu, dniu…

Z: Dokładnie tak.

A: Co tam powinno być, a czego nie powinno? Czy usłyszę już to serce, czy jest na to za wcześnie, czy może już za późno, czy to jest odpowiedni czas?

Więc oczekiwanie na serduszko. Przychodzi Zosin do lekarza na „wizytę serduszkową”.

„Wizyta serduszkowa”

Z: Tak, ona była u pani doktor, która prowadziła ciążę już do końca, co wspominam lepiej, bo była cieplejszą osobą, więc było tam przytulniej. To były jeszcze czasy „przedkowidowe”, więc za każdym razem był ze mną Dudek, to było takie nasze. Pewnie teraz to wygląda inaczej. Gdy czekaliśmy w poczekalni, to byliśmy razem, miałam kogo trzymać za rękę. Niestety teraz pandemia wiele nam odbiera z tych wspólnych przeżyć. Szczególnie myślę o tych wyczekanych ciążach, gdzie czekaliśmy na to wspólnie.

„Wizyta serduszkowa” bardzo mnie stresowała, jak w ogóle wszystkie wizyty USG do momentu, aż nie poczułam ruchów. Miałam wrażenie, że wychodziłam z gabinetu uspokojona i ten stan trwał tydzień. Mijał ten czas i znowu miałam fazę, czy wszystko jest okej. Musicie też wiedzieć, że tempo akademiowe nieco wtedy zwolniło. Na początku musiało, bo trochę wymiotowałam i się źle czułam. Pierwszy trymestr był taki inny, ale jak był lepszy dzień, to starałyśmy się pracować. Coś tam robiłyśmy zdalnie, wydawałyśmy e-booki, dużo się działo. Ciągle do mnie docierały wieści z akademiowego frontu. Niestety również historie z tragicznym zakończeniem.

Mam wrażenie, że byłam wtedy dziesięć razy bardziej wyczulona na te negatywne wiadomości niż na pozytywne, których było mnóstwo, a które przyjmowałam na zasadzie: super, kręci się, pomagamy ludziom, dieta działa, to wszystko ma sens. A potem się trafiała taka jedna wiadomość: „Dziewczyny, znowu poroniłam” i już sprawdzałam, czy to był ten sam tydzień, w którym byłam ja. Potrafiłam myśleć o tym przez tydzień. Przeżywałam to. Później zdarzyła się taka historia, że dziewczyna poroniła na bardzo zaawansowanym etapie ciąży.

A: Mocno jej kibicowałyśmy.

Z: A ja już założyłam, że skoro to dotrwało do tak dalekiego etapu, to już musi być okej.

Negatywne historie

Z: To były dla mnie kolejne trudne momenty, kiedy czułam ból tych dziewczyn całą sobą, tak jakbym to ja po części traciła z nimi to dziecko (hormony). A po drugie bardzo się bałam. „Jak mam teraz żyć, skoro dzieją się takie rzeczy i mogą się przydarzyć również mi?”. Z jednej strony czułam cierpienie innych, z drugiej zaczynałam się stresować dziesięć razy bardziej niż do tej pory. Niestety akademiowe negatywne historie potrafiły mnie bardzo przestraszyć.

A: Dobra, u mnie „wizyta serduszkowa” chyba wyglądała tak samo, tzn. nadal byłam w skorupce. Na tym pięknym wyjeździe do Hiszpanii prawie nie odzywałam się do mojego męża, bo cały czas wymiotowałam. Pamiętam, że lecieliśmy też na Majorkę zwiedzać góry z naszymi znajomymi i żeby oni nie tracili przeze mnie tych wakacji, na które też czekali, to jeździłam z nimi, tyle że z reklamówką przy głowie. Mówiłam, żeby nie zwracali na mnie uwagi, ale to było bez sensu, bo wymioty mnie po prostu zgięły.

Nawet ostatnio znalazłam zdjęcia z tej podróży jak stoję taka niemrawa. Mój mąż był pełny nadziei, że to zwiastuje coś dobrego, a ja byłam przytłoczona tą całą sytuacją. Są te mdłości, więc może być dobrze, ale jednocześnie… To było tak naprawdę nasze być albo nie być. Myślałam, że kolejne USG rozwieje wszystkie nasze wątpliwości i już będzie wóz albo przewóz, będzie biło serduszko, ciąża będzie się rozwijała albo nie i to jest właśnie ta wizyta, na której się tego dowiem.

Odetchnięcie z ulgą

A: I szczerze powiedziawszy nadal nie dopuszczałam do siebie euforii. Poszłam do lekarza, ale nie myślałam o tym, że będzie dobrze. Nie chciałam tego robić, zupełnie poddałam się temu, co było. Zawsze walczyłam z losem, który mi rzucał te wszystkie kłody pod nogi – przeskakiwałam je, a tym razem naprawdę nie miałam już siły, aby to dźwigać. Pamiętam, że usiadłam na fotelu, serce biło jak oszalałe, a na monitorze pan pokazał mi malutkiego człowieka, który urósł tak, jak miał urosnąć i był prawidłowy. Nie było jeszcze radości, było odetchnięcie z ulgą. „Wszystko jest w porządku, proszę brać dalej luteinę, kartę ciąży założymy na następnej wizycie”. Po drodze mogło się wydarzyć wiele sytuacji, więc miałam do tego dystans. Zaczęłam w to wszystko wierzyć po dwunastym tygodniu.

Z: Właśnie miałam pytać, kiedy sobie na to pozwoliłaś.

A: To była magiczna granica. Zrobiliśmy badanie genetyczne, pan doktor powiedział, że wszystko jest dobrze i w tym momencie zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, że to się może udać, że może będziemy mieli dziecko. Po tym badaniu zdecydowaliśmy się powiedzieć innym.

Z: To, kiedy mówić innym, to jest w ogóle temat na podcast. Planujemy go niebawem, bo można go rozwinąć i opowiedzieć o naszych wątpliwościach i o tym, kiedy i jakie rzeczy warto wziąć po uwagę. My też na to czekaliśmy. Nieliczni wiedzieli wcześniej, bo było mi potrzebne ich wsparcie. To były takie osoby, które i tak chciałam, aby wiedziały, nawet gdyby się nie udało. Wybierałam sobie takich ludzi, z którymi chciałabym się podzielić każdą z możliwych informacji. Potem grono się rozszerzało, kiedy docierało do nas, że to może być prawda.

Testy ciążowe

Z: Pamiętam też, że sikałam kontrolnie na testy ciążowe po to, aby albo się napawać tym widokiem, którego w moim życiu nigdy nie było, albo żeby to sprawdzić. Taka „domowa betka”. Wyjdzie grubsza kreska, elegancka, wychodzą dwie grube – „Cudownie, nadal jesteś w ciąży, Zosin, to trwa dalej”. I naprawdę długo tak miałam. Nie robiłam tego często, bo zdarzyło mi się kilka razy siknąć kontrolnie w pierwszym trymestrze, ale tak było, mam te późniejsze testy sprawdzające, czy te dwie kreski to jest prawda, na zasadzie: uszczypnij mnie.

A: Wydaje mi się, że ja też tak miałam, chociaż nie potrafię sobie tego przypomnieć. W ogóle, jak wiecie, uwielbiałam robić testy ciążowe i jestem z tego teamu, który robił ich naprawdę dużo. Mogę wam powiedzieć, gdzie na Allegro są dobre, a gdzie złe. Wydaje mi się, że też tak robiłam, ale już nie tak jak na wcześniejszych etapach. Sprawdzałam, mam te testy zachowane na pamiątkę. Jak w ogóle wygląda test, na którym się zabarwia ta druga kreska…

Z: Ja też chciałam wiedzieć, w którym momencie się to pojawia, czy od razu, czy później.

A: Wiem, że nawet sobie nagrywałam filmik na pamiątkę.

Z: Ja robiłam to samo.

A: Po to, żeby zapamiętać moment, w którym to się dzieje naprawdę. Już nie muszę się doszukiwać tej kreski pod światłem, bo ona tam jest, w tym miejscu, w którym powinna być i mój stary też ją widzi. Tak, tak, testy ciążowe też były grane.

Dwa odrębne teamy

Z: W ogóle bawi mnie to, jak odrębne teamy jesteśmy, bo ja bałam się robić testy w momencie, w którym mogły nie wyjść, natomiast ty robiłaś ich wtedy mnóstwo i zawsze sobie zostawiałaś takie źródełko nadziei, że nie wyszło, bo jeszcze jest za wcześnie. Z kolei potem, jak już się udało i naprawdę byłaś w ciąży, to ja oczywiście lałam na testy jak głupia, a ty jednak nie. Więc to jest „team skrajność”.

A: Dokładnie tak.

Z: Ja musiałam poczuć ten stan, że w końcu to się pojawia i teraz mniej ryzykuję, sikając, bo pewnie wyjdzie. A ty nie, wolałaś to robić w innym momencie – niesamowite!

A: Dokładnie tak i pamiętam też, że poszłam na bardzo późną betę. Chciałam w końcu zobaczyć taki duży wynik. Tyle razy chodziłam na to badanie, tyle się napatrzyłam na te zera, że chciałam sprawdzić, jak to jest mieć dużą betę. To było już tak w szóstym tygodniu pomiędzy wizytami.

Z: W sensie, że nawet nie było to zlecone przez lekarza?

A: Nie, sama poszłam.

Z: Ja zrobiłam to samo. Miałam jakiś taki kosmicznie wysoki wynik – kilkanaście tysięcy.

A: Tak, tak. Już nie pamiętam, w którym to było dokładnie tygodniu. Nie chcę też, aby dziewczyny tutaj porównywały, ale wiem, że była taka sytuacja.

Moment, w którym uwierzyłyśmy, że to prawda

A: Powiedz, Zosinku, czy doszukiwałaś się np. bólu piersi czy innych oznak, które mogłyby świadczyć o tym, że coś się dzieje nie tak?

Z: Nie. Stresował mnie tylko ten ból brzucha, bo usłyszałam od lekarza, że jednak jemu się to nie podoba. Najpierw z moich rozeznań traktowałam to jako coś normalnego, co może być na początku ciąży, a jak on powiedział, że jednak nie i dał mi na to leki, to wtedy za każdym razem, gdy pojawiał się ten ból, myślałam, że to jest jakiś fakap. Ale nie doszukiwałam się bólu piersi – a ty?

A: Tak. Byłam wyczulona na każde zmniejszenie bolesności piersi. To były tylko moje wyobrażenia na ten temat, bo to nie musi niczego zwiastować. Po prostu tak się bałam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę, że doszukiwałam się oznak, że to nie jest prawda, że to się nie uda.

Z: Ech!

[wydech]

A: Ciąża po długich staraniach.

Dawkowanie sobie szczęścia

Z: Zastanawiam się, o czym jeszcze mogłybyśmy powiedzieć, bo pewnie każda dziewczyna, której to dotyczyło bądź dotyczy w tym momencie, będzie mogła dopisać coś swojego. Pamiętam, że rozważałam jeszcze, czy nie kupić detektora tętna płodu. Może gdybym mogła skontrolować to sama w domu, to byłabym spokojniejsza. Jak jeszcze nie czułam ruchów Krysi, to miałam takie myśli, że tyle się mogło zdarzyć. A jak akurat wydarzyła się jakaś historia, która mnie bardzo zdołowała, to ciągle myślałam, że pewnie ja mam tak samo. I w końcu, aby nie sfiksować i za poleceniem Dudka, który kategorycznie zabraniał tego zakupu, bo mogę źle przystawić głowicę i będzie mnie to tylko dodatkowo stresować, nie zrobiłam tego, ale już byłam blisko.

A: O detektorze też myślałam.

Z: Ale też nie kupiłaś?

A: Nie, nie doszło do tego, ale bardzo to rozważałam.

Z: Ale zrobiłaś to też z rozsądku?

A: Hmm… Nie pamiętam już. Ale wiem, że byłabym podpięta pod ten detektor cały czas.

Z: Dokładnie tak, ja też bym to robiła.

A: Chyba z tego powodu go nie kupiłam. Wiedziałam, że będę go przystawiać do brzucha co chwilę. I tak cały czas myślałam o tym, czy wszystko jest w porządku. Najchętniej do lekarza chodziłabym co tydzień. Pierwszy tydzień po wizycie przelatywał na myśleniu, że jest okej, ale już drugi, trzeci… Tam się mogło dziać wszystko. Z jednej strony już powoli dochodziło do mnie szczęście, z drugiej mocno je sobie dawkowałam. Musiało minąć dużo czasu, żeby do mnie doszło, że to się wydarzyło.

„It’s true”

Z: Bardzo podobnie było u mnie. Już powiedziałam wcześniej, że tydzień po wizycie z USG potrafiłam być spokojna, a później się zaczynało… Nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby kolejna wizyta była jednak szybciej. Potem, gdy Krysia się zaczęła ruszać, to miałam już sygnały z brzucha, że jest tam ten człowiek. „Okej, żyje, rusza się”. Ale w bardzo zaawansowanej ciąży była taka sytuacja, że te ruchy zniknęły na dłuższy czas i to był ogromny poziom stresu. Tam już była wypita i coca-cola, i kawa, i zjadłam coś słodkiego, i coś pikantnego i byłam na linii z panią doktor. Tak naprawdę nie odetchnęłam z ulgą chyba do ostatniego momentu. Urodziłam Krysię, miałam ją na rękach i pojawiły się myśli: it’s true.

A: Dokładnie tak. To był ten moment, w którym odetchnęłam.

Z: Jezu, jest to dziecko. Powiodło się. Żyje, oddycha, dziesięć punktów.

A: Tak, to była dokładnie ta chwila. Mój mąż nawet powiedział, że nareszcie.

Kamień z serca

A: W końcu się skończył czas ciąży, bo on też odczuwał ten stres, którym się z nim dzieliłam. Tym bardziej, że jeszcze miałam epizod bardzo mocnego krwawienia. Już zaczęłam się cieszyć ciążą, powoli zaczęło to do mnie docierać, choć wyprawki jeszcze nie robiłam, bo było za wcześnie. To było po dwudziestym tygodniu, na granicy przeżywalności noworodków, czyli to mogło być między dwudziestym szóstym a dwudziestym ósmym tygodniem. Dostałam krwawienia, które było tak mocne, że po prostu leciała struga krwi. Szybko na sygnale do lekarza, natychmiastowe badanie.

Pamiętam, że moja teściowa była wtedy przy mnie, a że jest położną i doskonale wie, z czym wiążą się takie krwawienia, to powiedziała mi później, że myślała, że to już koniec, po ciąży. Na USG okazało się, że wszystko jest w porządku, nie wiadomo skąd wzięło się to krwawienie. Tak obfite! Nie bolał mnie brzuch, nic się nie działo, coś takiego nie powinno mieć miejsca. To był ten moment, kiedy przestałam się cieszyć, jeszcze trzeba czekać. Dopiero kiedy Anielka się urodziła, to zrobiliśmy tak:

[wydech]

Nigdy w życiu tak nie płakałam, jak po jej narodzinach, gdy ją zobaczyłam pierwszy raz. Nie jestem w stanie powtórzyć tego płaczu. Nie wiem, skąd to się ze mnie wydobywało, nie mam pojęcia, co to było. To były jakieś dziwne odgłosy radości, szczęścia, miłości, spokoju…

Z: Pewnie też ogromnej ulgi.

A: …kamienia z serca! Kiedy ją zobaczyłam, pomyślałam: „Jest, wszystko się skończyło”. Ten moment – dziewiątego grudnia.

Ciąża po długich staraniach – mnóstwo obaw

Z: Nie wiem do końca, czy to będzie pokrzepiające. Ale jest to skrajnie prawdziwe, że obawy o malucha – szczególnie w tej wyczekanej, wymarzonej, wymodlonej ciąży po długich staraniach – towarzyszyły nam do samego porodu i aż do momentu, kiedy trzymałyśmy w ramionach swoje dzieci. Ja miałam dokładnie tak samo.

Dudek mówił, że bardziej go stresował czas ciąży niż ten późniejszy z maluchem. Mimo że to było nasze pierwsze dziecko, z którym zupełnie nie wiedzieliśmy, jak postępować. Ja nie miałam pewności, czy będę potrafiła zmieniać pieluszki, on – czy będzie umiał kąpać, przecież nigdy tego nie robiliśmy. Jednak stresowało go to o wiele mniej niż okres, w którym to dziecko było we mnie, czyli teoretycznie miało najlepsze środowisko, ale było bezsilne, nic nie można było zrobić. Dudek też się bardzo stresował, gdy mówiłam, że nie czuję ruchów od iluś godzin. Musiał wtedy zachować kamienną twarz i powiedzieć mi: „Spoko, Zosin, ona już jest duża, teraz już tego tak nie będziesz czuła. Może śpi, przecież jest leniuchem”.

Musiał mnie uspokajać, ale tak naprawdę miał już takie myśli, że coś jest nie tak, a nie mógł mi tego pokazać, bo gdyby to zrobił, uznałabym, że coś jest nie w porządku. Mówił mi, że już bardzo by chciał, żebym urodziła. Chciałby, żeby to było za nami. Wraz z końcem ciąży zakończyłby się pewien etap trosk i zmartwień. Dojdą kolejne, inne, ale mimo wszystko one się wydawały łatwiejszymi do ogarnięcia, bo masz na nie większy wpływ. A co jesteś w stanie zrobić, jak ci stara mówi, że nie czuje ruchów? Wsadzasz w samochód i jedziesz do szpitala. Dopiero moment rozwiązana i tego, kiedy naprawdę, fizycznie trzymasz w ramionach tego malucha, był…

A: Wolnością.

Z: …odetchnięciem z ulgą, że to się dzieje naprawdę. Skoro miałyśmy to we dwie, to podejrzewam, że podobnie było w bardzo wielu przypadkach.

Ciąża po długich staraniach – dużo zagwozdek, mało beztroskiego życia

Z: Na koniec z tych rzeczy, które wypisałyśmy (bo zanim siadamy do nagrywania, to zostajemy z tematem na jakiś czas, chodzimy z karteczką i notujemy, co nam przyjdzie na myśl): pamiętam jeszcze taki stan, kiedy chcesz tak bardzo zrobić wszystko na sto procent, że zaczynasz trochę na tym punkcie fiskować.

Tu są takie oczywistości, np. teraz nie możesz jeść sushi, bo tam jest surowa ryba, albo nie możesz pić alkoholu, bo wiadomo, albo nie możesz jeść tatara, bo to surowe mięso, a sery dopuszczalne są tylko z pasteryzowanego mleka. O ile o takich rzeczach wiedziałam, to miałam świadomość, że jest jeszcze cała masa innych, o których nie mam pojęcia, a są one potencjalnym zagrożeniem. „Co teraz powinnam wiedzieć?” – zastanawiałam się nad tym. Jak to trochę przygasło, to był akurat ten moment, kiedy zdecydowałam się powiedzieć o ciąży publicznie.

Wszyscy już wiedzieli, że spodziewam się dziecka, więc zaczęły się odzywać dziewczyny, które też były w ciąży. Pisały, że to super, że ja też jestem, bo na pewno zrobiłam research w kosmetykach i chciałyby się dowiedzieć, jakie teraz stosuję, bo pewnie nie te same, co zawsze. A u mnie się one nie zmieniły, używałam tego samego, co wcześniej, ale już pojawiła się u mnie myśl, że powinnam to zmienić. To były takie małe promyczki, szpilki, które docierały z każdej strony i mnie dziobały: „Mogłaś to zrobić lepiej”.

Mnóstwo zagwozdek

A: Czyli w tych wyczekanych ciążach chcemy, aby były one zadbane w każdym obszarze – czy to są kosmetyki, czy jedzenie. W końcu jest to ciąża wymarzona, więc zrobimy wszystko, aby było jak najlepiej.

Z: Tak! „Jakie brać suplementy?! Jak mam teraz jeść?! Jak powinna wyglądać moja dieta?! Ile mam mieć tych kwasów DHA, aby to dziecko było inteligentne?! Jak mam pilnować TSH, jak często to robić?! Chcę zrobić wszystko jak najlepiej, a tak bardzo nie wiem, jak. I nawet nie pomyślałam o tym, że muszę zmienić kosmetyki, ale skoro wy mi tak piszecie, to pewnie tak powinno być. Ile innych rzeczy jeszcze nie przyszło mi do głowy? Nie wiem teraz, jak mam żyć, a chciałabym dla tego malucha jak najlepiej”. Głowa pełna myśli, wyobrażeń i trosk. Ciąże wyczekane po wieloletnich staraniach określiłabym jako „w marcu jak w garncu”. Najpierw to do nas dociera, jest euforia, a za chwilę pojawiają się myśli, co by było, gdyby się nie udało i co mam teraz zrobić, aby zwiększyć szanse na to, żeby maluchowi było jak najlepiej.

A: Mało w tych ciążach jest takiego beztroskiego życia.

Z: Tak, to prawda.

A: Jest dużo zagwozdek.

To wszystko jest okej

Z: Ja jeszcze wyobrażałam sobie: „Maluchu, zamieszkałeś sobie w takim domku, a przecież tu jest ci tak niedobrze, jestem chora na tyle schorzeń, moja insulina jest tak wysoka, moje przeciwciała tarczycowe pewnie cię atakują – z każdej strony masz źle. Jak mamusia może ci pomóc, żeby ci było lepiej, mimo że nie mam na to żadnego wpływu? Zamieszkałeś w takim domku, więc ewidentnie sobie radzisz”. Pamiętasz opryszczkę, mój „rak wargi” na początku? „Jakie ja mogę wziąć na to leki?!”.

A: Znalazłam to zdjęcie ostatnio.

Z: Ja też, nie mogę na nie patrzeć.

A: Nie wiem, co ci się stało. Masakra.

Z: Dokładnie tak. Głowa mała.

A: I milion myśli, co może się wydarzyć, gdy coś tam występuje. Człowiek ma wrażenie, że jedne zmartwienia odchodzą, a przychodzą kolejne.

Z: Tym podcastem nie chcemy was nakręcić, że tak to powinno teraz wyglądać, że musicie przejrzeć swoją kosmetyczkę i jeśli macie tam jakiś zabójczy żel pod prysznic, którego używacie przez całe życie, to absolutnie nie może go tam być. Bardziej chodzi o to, że to jest naprawdę okej, bo piszecie do nas wiadomości: „Dziewczyny, w ogóle się nie cieszę i jest mi przykro, ale nie potrafię”.

A: Boję się.

Z: Po prostu tych zmartwień jest tyle i poziom stresu przekracza zenit i to jest okej, dziewczyny – tak to może wyglądać. Jednoczymy się, byłyśmy w tym miejscu, tak samo robiłyśmy po gaciach.

A: Wiemy, jak jest ciężko.

Na zakończenie

Z: I nie nakręcajcie się. Absolutnie nie o to chodzi, bo im więcej spokoju, tym lepiej i dla was, i dla maluszka. Jednak w momencie, w którym macie takie myśli, że bardziej się boicie niż cieszycie, to jest to okej. Tak może być.

A: I jeszcze macie pretensje do tego, że się nie cieszycie. To my uderzamy w to, że macie takie pretensje. Życzymy wam w tym czasie jak najwięcej promyków i pozytywnych myśli.

Z: Jak najwięcej potwierdzeń, że wszystko jest w porządku. Mimo że każda ciąża jest inna, to możecie z tego czerpać i nie porównywać, że tu powinno być tak, a tam siak. Jak najwięcej spokoju.

A: O, właśnie to miałam powiedzieć – spokoju.

Z: A tym, którzy czekają na te zmartwienia – za chwilę wam ich życzymy.

A: Jasne.

Z: Dziękujemy bardzo.

A: Dziękujemy bardzo.

Z: Do usłyszenia za tydzień.

A: Do usłyszenia. Pa!

____
Akademiowe diety i e-booki: https://sklep.akademiaplodnosci.pl/