×
W górę
×
Akademia Płodności / Blog / Podcasty / #042 – Starcie małżeńskie Gajów i Dudków
czym jest Akademia Płodności
22.06.2021
#042 – Starcie małżeńskie Gajów i Dudków

Co się dzieje, gdy dwie pary zasiądą za mikrofonami i wracają wspomnieniami do czasów starań? Jak go zapamiętałyśmy my, a jak nasi mężowie? Co widzimy podobnie, a co zupełnie inaczej? W tym podcaście nie ma wzajemnego przytakiwania i głaskania się po głowie. Opowiadamy o wsparciu, jakiego oczekiwaliśmy, o różnym podejściu do rodzinnych spotkań i o tym, co się działo w gabinetach u specjalistów. Nie zabraknie też smaczków. Dowiecie się m.in., dlaczego Zosia nazywa siebie Helgą i skąd u nas tyle emocji w związku z wyjazdem Ani w Bieszczady. Nie zakrzywiamy rzeczywistości – mówimy prawdę o tym, jak było, choć z perspektywy osób, które starania mają już za sobą. Posłuchaj, do jakich wniosków dochodzimy po czasie. Czas na starcie małżeńskie Gajów i Dudków!

 

Plan odcinka

  1. Wsparcie podczas starań – oczekiwania vs rzeczywistość
  2. Przychodzi chłop do lekarza i siedzi
  3. Imprezy rodzinne – koszmar czy odskocznia od problemów?
  4. Żeby było ci lepiej…

Transkrypcja podcastu Akademii Płodności

Zosia: Mam ogromną nadzieję, że się nie pokłócimy przy tym podcaście.

Ania: Tylko nie rzucaj mikrofonem, bo jest zbyt cenny.

Michał: Będziesz świadkiem na sprawie rozwodowej.

Z.: I będziecie musieli przeciwko sobie zeznawać. Albo ty będziesz świadkiem? Nic nie wiesz.

A.: Mnie stary podjudza. No dobra, zaczynamy.

Z.: (śmiech) „Mnie stary podjudza!”.

Cześć, tu Ania i Zosia. Wspólnie tworzymy Akademię Płodności, w której towarzyszymy parom starającym się o dziecko.

Z.: Dzisiaj wam towarzyszymy z naszymi lepszymi połówkami, bo jest z nami Michał i Bartek.

Bartek: Cześć, tutaj Bartek.

M.: Cześć, tu Michał. Wiecie, że Ania z Zosią zawsze nagrywają tę czołówkę na żywo? To nie jest tak, że ona jest raz zrobiona i wklejana. Pięknie z waszej strony.

Z.: Michał, odkąd to odkrył na naszym pierwszym wspólnym podcaście, to teraz ma zdziwko cały czas. Tak, to prawda. Ale to chyba nawet trochę słychać, bo czasami mówimy po pierwszej kawie, czasami nie.

B.: Natomiast ja byłem przekonany, że one czytają to za każdym razem z kartki.

Z.: Już się nauczyłyśmy.

Wsparcie podczas starań – oczekiwania vs rzeczywistość

Z.: Dzień dobry, witamy się we wtorek.

A.: Dzień dobry, świecie.

M.: Dzień dobry!

B.: Witamy wszystkich słuchaczy…

M.: …i słuchaczki.

Z.: No właśnie, panowie będą teraz robić nasz pierwszy błąd, czyli to, że zapominałyśmy o płci przeciwnej. Wyraziłam wielkie nadzieje, zanim jeszcze nacisnęliśmy record, że się tutaj nie pożremy, że nie dojdzie do żadnego rozwodu i że wyciągniemy jakieś wspaniałe wnioski z tej dyskusji. A może być dzisiaj różnie, dlatego że będziemy rozmawiać o różnicach w naszych głowach i powrócimy trochę do mniej lub bardziej odległej przeszłości. Będziemy mówić o staraniach i o tym, co podczas nich było okej, a co sobie wyobrażaliśmy, że będzie inaczej, a także co można było zrobić lepiej, a co jednak było super.

A.: Będziemy mogli spojrzeć na tę samą sytuację oczami Zosi i Bartka oraz Ani i…

M.: Michała.

A.: Michała. Jak ty tam?

Z.: Zaraz sprawdzę, jak ma na imię jej mąż. (śmiech)

A.: To był taki żarcik na rozluźnienie.

Z.: To dobrze, że się zaczyna tak wspaniałą atmosferą. Mam rozpisane cztery podpunkty. Jeśli uda nam się je omówić, to super. Ale stwierdziliśmy, że lecimy na flow i zobaczymy, co życie pokaże. Pierwsze, co chcemy omówić, to motyw szeroko rozumianego wsparcia, czyli jak to widziała Ania, a jak to było u Michała i co z tego wyniknęło.

Różne oczekiwania u Ani i Michała

A.: Jeżeli chodzi o wsparcie podczas starań, to zdecydowanie moje oczekiwania były całkowicie inne niż rzeczywistość w naszym związku. Oczekiwałam czegoś zupełnie innego, niż dostałam. Byłam zawiedziona wsparciem, które otrzymałam od mojego męża, pomimo że w jego oczach ono wciąż było. Wydawało mu się, że robi wszystko, co w jego mocy.

Natomiast ja wyobrażałam to sobie w ten sposób, że kiedy przychodzi miesiączka, to on siada ze mną i razem płaczemy nad tą jedną kreską. To by sprawiło, że w moich oczach on byłby megazaangażowany w to wszystko. Byłoby to najlepszym wsparciem, jakiego oczekiwałam. Był taki moment, kiedy się zastanawiałam, dlaczego nie ma cię tutaj ze mną, tylko klepiesz mnie po pleckach i mówisz, że będzie dobrze. Nie chciałam tego słuchać. A ty jak to widziałeś?

M.: Chciałem myśleć i mówić o czymś innym niż o staraniach. Uważam, że stąd wynika ta różnica. Próbowałem to sobie jakoś wytłumaczyć, racjonalizować i to, że nie płakałem razem z tobą, nie znaczyło, że mi nie zależało albo było mi mniej smutno. Po prostu sposób, w jaki to przeżywałem, był inny niż twój. Myślę, że to z jednej strony trzeba zrozumieć, a z drugiej uszanować. Na pewno są to bardzo indywidualne sprawy, kto, co i jak odbiera. Ale to, że mam taki charakter, jaki mam, powodowało, że wolałem się wycofać i po raz kolejny posłuchać tego płaczu i tych wszystkich żalów, dlatego że te rozmowy niczym się nie różniły. One od miesięcy wyglądały tak samo. To były te same wałkowane tematy, te same powtarzane frazy, które nic nie wnosiły.

Dla mnie – osoby, która podchodziła do tego zadaniowo – to niczego nie zmieniało. To była kolejna rozpacz, kolejna rozmowa o staraniach, która zazwyczaj kończyła się kłótnią. Najprawdopodobniej dlatego podchodziłem do tego tak, a nie inaczej, żeby zmienić trochę tok myślenia i porozmawiać o czymś innym.

Dwa różne światy

A.: Mamy tutaj dwa zupełnie różne światy. Mam wrażenie, że do pewnego momentu one funkcjonowały oddzielnie, zamiast jedno drugiemu powiedzieć, dlaczego tak robi, np. dlaczego płaczę i jest mi z tym dobrze i bardzo tego potrzebuję, aby tak przeżywać tę moją comiesięczną stratę. To sprawiłoby, że zaczęlibyśmy rozmawiać. Totalnie nie wiedzieliśmy, jak się wspierać. A wystarczyło zapytać: „Czego ode mnie oczekujesz?”, „Co mam robić, żeby ci było lepiej w tych dniach?”. Konkrety. Rozumiesz? Wystarczyło otworzyć się na tę drugą stronę, a nie się na nią zamykać.

M.: I tak, i nie. Przecież pytanie „Co mogę zrobić, żeby było lepiej?” padało setki razy. Ale wtedy było to przez ciebie odbierane w ten sposób, że coś muszę powiedzieć, więc zadam to pytanie albo powiem, że będzie dobrze, a to też nie było dobre. W takich momentach nie ma prawidłowej odpowiedzi ani odpowiednio zadanego pytania.

Tak naprawdę sytuacja jest zero-jedynkowa. Albo siedzę, milczę i przyjmuję wszystko tak, jak jest – płaczemy razem, leżymy pod kocem i jemy chipsy, albo mogę wyrazić swoje zdanie i powiedzieć: „Słuchaj, Ania, nie płacz, bo np. za dwa tygodnie jedziemy do lekarza” lub: „Aniu, nie płacz, bo następnym razem też mamy szansę” itd. Można przyjąć różne sposoby radzenia sobie z tym wsparciem. Na pewno ono musi być, ale inaczej je postrzegamy. To, co wtedy dla ciebie nim nie było, być może pozwoliło nam przetrwać ten trudny czas.

Historia Zosi i Bartka

A.: A jak było u was? Jak, Zosiu, u ciebie to wyglądało? Jakie miałaś oczekiwania wobec swojego męża, a jakie wsparcie dostawałaś?

Z.: Nie mogę! (śmiech) Czekałam na ten moment. Czy to już koniec tej walki, czy mogę wytoczyć już swoje działa? I to zacięcie na twarzach naszych mężów i naszych, kiedy ktoś da upust swoim emocjom.

Chciałabym się podzielić z wami jednym przemyśleniem à propos tego, co sobie tutaj wyobrażamy, jak miałoby to wyglądać. Przypominam sobie czas, gdy widziałam to dokładnie tak, że Dudek będzie ze mną siedział i rozpaczał i wydawało mi się, że właśnie tego bym od niego oczekiwała. Ale czy nie byłoby tak, że gdyby on to wtedy zrobił, czyli np. położył się ze mną pod tym kocem, żarł chipsy i płakał, to powiedziałabym: „Boże, jaki mazgaj! Potrzebuję faceta, on ma mnie wspierać. Czy on nie powinien powiedzieć: »Słuchaj, Zosin, będzie dobrze«?”. Czyli właśnie te moje znienawidzone słowa, które były zapalnikiem. Dudek już po latach się nauczył, że nie można tak odpowiadać, bo to najgorsze, co może być. Czy nie było czasem tak, że nam wtedy wiele nie pasowało przez ten ogromny poziom frustracji i rozżalenia? Pozostawiam to luźnej refleksji.

A odnośnie do tego wsparcia, to bardzo się różniliśmy, że tak pozwolę sobie pierwsza zająć stanowisko. Na przykład zupełnie nie potrafiłam zrozumieć tego, że Dudek potrzebuje wyjść bez słowa – ubrać się w strój do biegania i pójść biegać. Ja tu zostaję cała we łzach, bo w tym momencie się okazało, że kolejny raz nie wyszło, a on potrzebował się wybiegać. A teraz przekażę mikrofon mojemu mężowi.

Lekcja z udzielania wsparcia

B.: Jeśli chodzi o wsparcie podczas starań, to dla mnie to była ogromna lekcja do odrobienia, ponieważ – jak później się okazało – nie miałem o tym pojęcia, chociaż za każdym razem chciałem zrobić jak najlepiej z całego serca. Wiele razy używałam zwrotów typu „będzie dobrze”. Do tej pory nad tym pracuję, bo są to pewne naleciałości, przyzwyczajenia, pocieszania, które wyniosłem ze swojego życia. Teraz już wiem, że nawet jeśli powiem to z jak najlepszymi intencjami, to najczęściej to nie pomoże. Najważniejsze jest to, co chce usłyszeć druga osoba, a nie to, co ty chcesz powiedzieć. To nie ty masz się dobrze poczuć z tym, że kogoś pocieszyłeś i twoje serce jest już rozradowane, tylko istotne jest to, czy to faktycznie podziałało.

Wydaje mi się, że nie oczekiwałem wsparcia. Miałem je, ale z perspektywy czasu myślę, że tak naprawdę nie było mi ono potrzebne. Jedyne, czego potrzebowałem, to umiejętności wsparcia Zosi. Największą pomocą byłoby dla mnie to, gdybym nauczył się i potrafił powiedzieć i zrobić to, co powinienem w danym momencie. Nie zawsze się to udawało. Często, pomimo ogromnych starań, popełniałem ten sam błąd. Wiedziałem już, że nie mogę powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, a po jakimś czasie, gdzieś w emocjach, po badaniu czy kolejnej nieudanej próbie przychodziło to automatycznie. Mówiłem: „Wszystko będzie dobrze, nie martw się, poradzimy sobie”.

Wydaje mi się, że o wiele bardziej tego wsparcia potrzebowała Zosia niż ja. Jeżeli chodzi o bieganie albo pływanie, gdzie tylko skupiasz się na tym, by dopłynąć do jednej ściany, odbić się i dotrzeć do drugiej, czy w ogóle o sport, który bardzo kocham, to myślę, że bardziej było to ucieczką niż wsparciem.

Ucieczka

Z.: Czyli łatwiej było na basenie niż z ryczącą żoną, której nie wiadomo było, co powiedzieć, bo każde słowo mogło być bombą, która zaraz wybuchnie, bo nie to chciała usłyszeć.

B.: Czasami w takich beznadziejnych okresach, przy kolejnej nieudanej próbie zdarzało się, że nawet to, co wg wielu wskaźników i rad faktycznie miało pomóc, też nie działało. Bo są momenty, kiedy nic się już nie da zrobić. Jeżeli jest już wysoki poziom rozpaczy, wszystko się przeciąga, wyniki badań się nie poprawiają, zaczyna się pogarszać relacja między małżonkami, to bywa, że nic nie pomaga. Wtedy chyba pozostaje ucieczka.

M.: Chciałem tylko dodać tutaj dwa słowa, dlatego że rozmawiamy o tym wszystkim z perspektywy czasu i z perspektywy par, którym się udało. Będąc w tamtej sytuacji, można było przyjąć dwie postawy: albo małego psychologa, który będzie wiedział, co sprawi przyjemność drugiej połówce i co spowoduje, że jej pomożemy, albo możemy być sobą i wyrażać swoje emocje i to, co myślimy.

Tak naprawdę nie wiadomo, co jest lepsze. Czy to, żeby uspokoić tę drugą osobę i powiedzieć: „Aniu, okej, rozumiem, co czujesz. Mnie też jest bardzo smutno, też chce mi się płakać, położę się obok ciebie i do rana tak razem przeleżymy, cierpiąc”. Kiedy tak naprawdę może nie tyle, że tego nie czujesz, co tego nie potrzebujesz, czy może jednak lepiej byłoby być sobą i powiedzieć to, co się uważa?

Kompromis

Z.: Pozostawię twoje pytanie do refleksji. Dlaczego mam wybierać między czarnym a białym? Dlaczego przedstawiłeś mi dwie opcje, z których nie mogę wybrać szarego, czyli będącego trochę pomocą dla Ani, ale z drugiej strony nie dającego jej wpaść w czarną dziurę? Nieco zadbam o jej potrzeby i powiem jej to, o czym wspominałeś, że masz prawo tak czuć itd., ale dodam też: „Słuchaj, weźmy się w garść”, bo jestem też po to, żeby cię motywować. Czy nie lepiej tym ludziom, którzy nas teraz słuchają, pokazać, że nie trzeba wybierać skrajności, tylko warto zrobić jakieś miejsce pośrodku? Okej, dam ci trochę, bo wiem, że tego potrzebujesz, ale też nie płyńmy w to, bo może nie tędy droga.

M.: Zdaję sobie sprawę, że bardzo trudno jest podjąć którąś z tych skrajnych decyzji, dlatego poddałem to pod dyskusję, że nie można tak jednostronnie do tego podchodzić. Prawda leży pośrodku, jak zawsze.

A.: Chciałabym dodać, że w ostatnim podcaście z psychologiem Kubą była mowa o tym, że związek, który tworzymy, jest pewną społecznością, w której obydwa filary mają być na równi. W momencie, w którym na sto procent coś jest bardziej twoje, ta równość jest zaburzona, czego konsekwencje dla tej pary są bardzo złe. Myślę, że znalezienie czegoś szarego, czyli kompromisu, to najlepsze, co możemy zrobić.

Z.: I z tym was tutaj zostawiamy. Jak zauważył Michał, rozmawiamy o tym już zupełnie na chłodno, bo starania są lata za nami. Możemy mieć teraz przeróżne wnioski, ale wciąż rozmawiamy o nich bez emocji – nawet powiedziałabym, że bez procenta takich emocji – które towarzyszyły nam wtedy. Zdajemy sobie sprawę z tego, jak wielką dozą waszych uczuć jest to okupione, więc po prostu dajemy wam tip, aby poddać to pod rozwagę, czy nie warto się gdzieś spotkać w połowie drogi.

Przychodzi chłop do lekarza i siedzi

Z.: Przejdźmy płynnie do drugiego punktu, bo myślę, że cały podcast mógłby tego dotyczyć i moglibyśmy się wymieniać swoimi spostrzeżeniami. Kolejny temat to różnice w tym, jak postrzegaliśmy nasze leczenie, aktywność np. podczas wizyt u lekarza, to, jaka część leczenia dotyczy kobiety, a jaka mężczyzny i jak się z tym czuliśmy.

Skoro wy wtedy zaczęliście, to ja sobie pozwolę teraz, bo nie mamy tutaj dużo do powiedzenia. Pamiętam tylko, że jak byliśmy u specjalistów, to bardzo często było tak, że Dudek po prostu siedział i słuchał. A ja już byłam wtedy Zosinem wyjadaczem – przeczytałam każde forum, każdy artykuł, wiedziałam, co mi się zgadza, a co nie, jakie pytanie chciałabym zadać. Taki milczący Dudek, siedzący filar, który nie odezwie się ani jednym słowem, był dla mnie synonimem tego, że just like that: może pan powiedzieć to czy to, mogą być takie leki, mogą być takie, jak pan powie tak, to tak zrobimy.

Wizyty u specjalistów

B.: Czułem się bardzo skrępowany i nie wiedziałem, co powiedzieć, gdy Zosia pytała o model urządzenia do USG, z którego jest roku i gdzie został wyprodukowany. Żartuję oczywiście, ale zazwyczaj miała bardzo dużo do powiedzenia i toczyła tak zaawansowane dyskusje z lekarzami specjalistami, że czułem się za malutki, bałem się z czymś wyskoczyć, żeby nie walnąć jakiejś gafy i nie wyjść na idiotę. Czasami jest lepiej mądrze milczeć niż głupio próbować zabłysnąć.

Ale pamiętam te rozmowy, kiedy Zosia mówiła mi, że w ogóle się nie odzywam. Chyba wynika to też z tego, że skoro decyduję się na wizytę u specjalisty, idę po poradę, zbadać się, to liczę na to, że on mi coś powie. Tutaj nie ja jestem ekspertem i nie będę mu tłumaczył, w jaki sposób ma mi pomóc, tylko to on przeczytał setki książek i artykułów, studiował, uczył się i w tym momencie ma mi coś doradzić. Jeśli ktoś chciałby ode mnie otrzymać poradę z zakresu dziedziny, którą się zajmuję, to nie chciałbym, żeby do mnie przyszedł i mówił, w jaki sposób coś wykonać. Od razu zapytałbym go: „Proszę pana, czy pan przyszedł się poradzić mnie, jak to zrobić, czy przyszedł pan mi powiedzieć, jak pan to zrobi?”. To zbędna rada.

M.: Powiem, że miałeś i tak bardzo dużo szczęścia, że twoja żona chciała, żebyś się odzywał na wizytach lekarskich. Na przykład Ania mi tego zabroniła. Zawsze miałem dużo do powiedzenia, niekoniecznie na tematy medyczne, ale miałem różne pytania, np. o aktywność fizyczną, o to, czy można to, czy tamto, czy można korzystać z tego, czy z tamtego. Moja żona bardzo się obawiała, że palnę jakąś głupotę albo że moje pytanie nie będzie tak zaawansowane, jak powinno być. Miałem więc zakaz odzywania się.

Helga

Z.: I tak źle, i tak niedobrze. Odbijając piłeczkę, bo muszę to oczywiście zrobić, chciałabym tylko powiedzieć, że absolutnie od ciebie nie oczekiwałam, żebyś poszedł do pana doktora i oznajmił tak jak ja, że przeczytałeś całe internety i masz do powiedzenia to i to. Ale ty w ogóle nie zadałeś żadnego pytania.

Nie chodziło o to, żebyś prowadził zażarte dyskusje na temat terapii czy najnowszego artykułu naukowego, tylko żebyś zajął stanowisko. A nie: przychodzi chłop do lekarza i siedzi. To utopijna wiza, że każdy lekarz, do którego trafiam, właśnie przeczytał dokładnie te książki, które mogą mi pomóc, i nie ma opcji, że on się może mylić. A poza tym Dudek na pewno się bał, bo po drugiej stronie siedziała żona – jaka? Helga – tak siebie nazywam, gdy jestem za bardzo surowa. Przekazuję mikrofon Dudkowi, żeby mógł się obronić.

B.: Nawet nie zamierzam. Chciałem tylko wnieść malutką prośbę: zróbcie ankietę na Instagramie, czy mężczyźni na wizytach lekarskich milczą, czy zadają pytania. Jestem bardzo ciekawy, jaki będzie wynik. Czy jestem w większości, czy w mniejszości, podobnie jak z jedzeniem zdrowych potraw, które mi smakują.

Z.: I co ta ankieta ma pokazać? Że skoro jesteś w większości, to masz prawo w niej być? Czy że ja mogłam tego oczekiwać? Że tego mi brakowało? Jaki ma być tego cel?

M.: Ankieta pokaże, że to na pewno jest pośrodku. Znów nie ma skrajności, dlatego że cały proces starania nie może się na nich opierać. Myślę, że tutaj jest clou tego wszystkiego – ty chciałaś, żeby on się odzywał, moja żona nie chciała, żebym się odzywał, więc mamy pięćdziesiąt procent. Nikt nie jest lepszy – ani ty, ani Anna. Ani ja nie jestem gorszy, ani Barti. Jesteśmy nadal w punkcie wyjścia.

Za drzwiami u specjalisty

Z.: Zawsze w połowie, piękne. Oby nam się w życiu tak zawsze udawało spotkać, życzę nam tego. Ale wiecie, o co chodzi – połowa drogi to właśnie to miejsce, w którym nie prowadzi się jakichś zażartych dyskusji na temat metod leczenia, tylko trochę się rozmawia. Anka ci minimalnie pozwoli o coś zapytać, a Dudek nieco wyjdzie z inicjatywą.

M.: Tyle tylko, że jak pojechaliśmy na jedną wizytę i musiałem przebadać nasienie, to powiem szczerze, że nie bardzo miałem ochotę, żeby moja żona ze mną szła i rozmawiała z lekarzem. Nie wiem, myślę, że jest to bardzo indywidualne. To wynika też z podejścia do lekarzy. Ty masz takie, że wiesz, o czym mówisz. Byłaś na tyle zorientowaną i wykształconą osobą, że potrafiłaś wyłapać może nie ewentualne błędy, ale to, że może jest jakaś inna metoda, i byłaś w stanie to ogarnąć. Ja nigdy nie czułem się na siłach i nie interesowałem się tym na tyle, żeby przyszło mi na myśl, że coś może być nie tak. Jednak dużo zależy od nas i tego, jak to postrzegamy.

A.: Próbuję sobie przypomnieć sytuacje, kiedy nie pozwalałam ci się odzywać. Kminię, dlaczego tak mogło być. Być może dlatego, że te pytania wydawały mi się głupie. Wiesz, na tamten czas. Teraz mamy zupełnie inną relację, więc dałabym ci szansę. Myślę, że w tym wszystkim jest masa ważniejszych pytań niż te, które się u ciebie wyrywkowo pojawiały, np. o jeździe na rowerze.

Nie ma głupich pytań

M.: Fajnie, że to powiedziałaś, dlatego że dla ciebie ważne było to, jaką wziąć tabletkę, jakie zrobić badanie i kiedy, a dla mnie istotne było to, że chciałem się tobą zaopiekować. Uważałem, że jazda na rowerze ponad swoje siły nie jest dobra w tym momencie, bo to było, gdy już zaszłaś w ciążę. Ten rower jest przykładem. Lekarz powiedział, że tak, faktycznie, może trzeba trochę przystopować. Pytałem o to, co ja byłem w stanie ogarnąć, nie o leczenie i inne sprawy. Może w twoim mniemaniu były to głupie pytania, ale dla mnie były one ważne, bo dotyczyły mnie i tego, co mogę zrobić.

A.: Tak, przy czym przedstawiłeś to w taki sposób, jakbym robiła na tym rowerze kilometrówki, a to była rekreacyjna jazda przez 15 minut.

M.: Rower jest przykładem.

A.: No tak, powiedzmy.

M.: Nieprawda, no 15 minut. Dobrze, zostawmy to.

Z.: Słuchajcie, mieliśmy się zawsze spotykać w połowie drogi. Taka była umowa.

M.: No i tak też się spotkaliśmy. Dlatego mówię – to nie jest tak, żeby… Co wyciąć? Nic! Nie ma żadnego wycinania, spotkaliśmy się po to, żeby rozmawiać tak, jak to czujemy. Właśnie po to są te dyskusje, może dzięki niej komuś pomożemy. Bywa różnie, a my pokazujemy, że to może być fajne. I tyle.

Z.: Jasne, bo obawiam się sytuacji, że ktoś będzie się bał na wizycie zadać jakieś pytanie, bo uzna, że ono jest za głupie, bo ktoś tak to naświetlił, a dla niego może być ono turboważne. Ta jazda na rowerze niech będzie naszym przykładem. Zakładamy, że nie ma głupich pytań. A o tym, jak sobie wyobrażacie wasze wsparcie, koniecznie ze sobą pogadajcie.

Konflikt interesów

B.: Tak sobie siedzę i myślę, jakie pytanie mógłbym zadać u lekarza i przychodzi mi jedno do głowy: „Panie doktorze, czy uważa pan, że moja żona powinna włączyć aktywność fizyczną do swojego życia?”. Wiem, że odpowiedziałby twierdząco, i wiem też, że drogę powrotną do domu chciałbym jak najszybciej wymazać z pamięci.

(śmiech)

Więc takie pytanie nie padło. Jakie inne mógłbym zadać? Może wy mi pomożecie? Wy też rozmawiacie o aktywności fizycznej. Zosia nie lubi sportu, wtedy brakowało go w jej życiu, ale gdybym o to zapytał, to pewnie odezwałbym się ostatni raz. Więcej pytań nie przychodzi mi do głowy. Może mnie oświecicie, o co mógłbym zapytać pana doktora.

M.: To może być najbardziej powycinany odcinek w historii podcastów.

Z.: Nie, absolutnie, żadnych cięć. To wszystko dokładnie pokazuje, jak wygląda życie. Nigdy nie ukrywałam, że zawsze byłam ostatnią chętną do uprawiania sportu. A wybrałam sobie do towarzyszenia mi w życiu człowieka, który aktywność fizyczną stawia na pierwszym miejscu, więc…

M.: Jest po równo.

Z.: (śmiech) Kolejny raz! Ale ustalmy, że już na wstępie mieliśmy ogromny konflikt interesów, bo Dudek postrzegał ruch jako rozwiązanie naszych problemów wszelakich. Na zasadzie: „Zosin, zaczniesz się ruszać, to wszystko się naprawi”. A ja przy tej całej swojej nienawiści do sportu miałam nastawienie, że jak już mam wyjść biegać, to od razu zabiorę nóż, żeby go zabić po drodze.

Było ciężko, ale to prawda – nie chciałabym, aby zadał takie pytanie na wizycie. Miałabym poczucie, że szuka sojuszników, przy czym jest pewien, że ten lekarz, znając moje wyniki badań, na pewno powie, że powinnam ruszyć tyłek, iść na jakiś basen albo znaleźć odpowiednią formę ruchu, co zrobiłam, gdy starania zakończyły się sukcesem. Kolejny raz podsumuję to hasztagiem: #zosinżonahelga.

Siekierki wiszą w powietrzu

A.: Przechodzimy do kolejnego punktu. Michale, czy chciałeś coś uzupełnić?

Z.: Milcząco, że Zosia jest Helgą, Ania to pominęła.

M.: Widzę, że something is no yes. Nie? Jest okej?

B.: Something is wrong. Is everything okay, Anna?

A.: Teraz mogłabym powiedzieć: porozmawiamy w domu.

M.: No dokładnie tak.

A.: Przejdziemy do kolejnego punktu. Tylko dodam, że starania był etapem najeżenia się do siebie nawzajem i w tym momencie moje serce do ciebie jest bardziej otwarte niż wtedy, gdy czego byś nie powiedział, o co byś nie zapytał, to i tak by mnie to drażniło, bo irytowała mnie cała sytuacja i wszystko to, co się działo. Część tego gniewu, który kumulował się we mnie, próbowałam wylać przy różnych czynnościach dnia codziennego. I wydaje mi się, że to mogło być z tym powiązane. A teraz! Już wszyscy są…

Z.: Czy atmosfera jest…

M.: Oczyściliśmy tę sytuację?

Z.: Siekierki wiszą w powietrzu, ale powiemy, że atmosfera jest oczyszczona. Przejdźmy płynnie do kolejnego tematu.

A.: Tak. W ogóle sprawnie omawiamy te punkty. Przechodzimy płynnie, moi drodzy, do imprez rodzinnych.

Imprezy rodzinne – koszmar czy odskocznia od problemów?

A.: Zaczynamy od naszego teamu czy od waszego?

M.: Naszego.

A.: Dobrze. Imprezy rodzinne podczas starań jawiły mi się największą karą. Nienawidziłam ich w tym czasie. Nie chciałam jeździć na żadne spotkania i widywać się z ludźmi przy jednym stole. Bardzo się tego bałam, nakręcałam się, co tam się może wydarzyć. Tworzyłam sobie wizualizacje, że zaraz się zaczną jakieś dziwne pytania. Często się zdarzało, że płakałam, wychodziłam do łazienki, łzy mi kapały na talerz – pamiętam taką sytuację. A mój mąż lubił te spotkania i nie rozumiał, dlaczego nie chcę na nie jeździć.

M.: Bo zawsze byłem duszą towarzystwa i od zawsze lubiłem imprezy. Mówiąc całkiem serio, były one dla mnie odskocznią od szarej rzeczywistości, w której oprócz pracy i starań nie było niczego innego. Jeżeli więc zdarzała się okazja, aby wyrwać z domu, z tych czterech ścian, które kojarzyły się wyłącznie z jednym – to tak, owszem, bardzo chętnie z tego korzystałem. I pomimo że jestem osobą, która czasami martwi się na zapas i kreuje w głowie rzeczy, które na pewno się nie wydarzą, to nie wyobrażałem sobie, że tam może mnie spotkać coś złego. Być może dlatego, że była to moja najbliższa rodzina i wiedziałem, że coś takiego nie będzie miało miejsca.

Aczkolwiek rozumiem też teraz Anię, która mogła mieć takie poczucie. Wystąpił u nas poważny konflikt interesów i powiem szczerze, że czasami było mi przykro, gdy wiedziałem, że Ania jedzie tam na siłę i tylko dla mnie. Z drugiej strony nie chciałem – to zabrzmi samolubnie – poświęcać życia tylko na te starania, bo nie wiedziałem, ile one potrwają. Nie chciałem w tym trwać przez kolejne dwa, trzy, cztery lata bez wychodzenia z domu. Uważałem, że to nie jest dobre dla naszego zdrowia psychicznego.

Znów kompromis

A.: Ale prawdą jest, że z niektórych imprez rezygnowaliśmy, np. ze względu na to, żebym czuła się lepiej. Zdarzało się też, że jechałeś sam. Albo jechaliśmy na trzy godziny i wychodziliśmy. Pamiętasz?

M.: Tak, było tak. Działaliśmy na zasadzie kompromisu: okej, możemy wybrać się na tę imprezę, a na tamtą nie pojedziemy albo wyjdziemy wcześniej. Ale nie było tak, że przyjęliśmy, że albo jeździmy, albo nie. Myślę, że to akurat było fajne.

A.: Jeżeli chodzi o spotkania rodzinne, to faktycznie udawało nam się osiągnąć kompromis, chociaż był on dla mnie bardzo trudny i najchętniej bym się z tego wymiksowała. A już zwłaszcza z tych spotkań, na których rozmawialiśmy wyłącznie o małych dzieciaczkach, które pojawiły się w rodzinie. Nie mogłam tego znieść. To było dla mnie za dużo. Pamiętam, że wtedy szybko wychodziliśmy. Pokazaliśmy się, daliśmy prezent, zjedliśmy obiad i wracaliśmy do domu.

M.: Drodzy moi! Mili rozmówcy! Jak u was to wyglądało?

Namiastka normalności

B.: Przypominam sobie spotkania rodzinne podczas starań jako takie, które były dla mnie kłopotliwe z tego względu, że były one problemem dla Zosi. Bardzo ważne jest to, co wcześniej powiedziałeś, Michale, że teraz patrzymy na to wszystko z perspektywy osób, które mają już dzieci. Trudno jest się odnieść do tamtego czasu tak w stu procentach.

Jednak wydaje mi się, że zawsze myślałem o tym, że pojedziemy tam, a na miejscu będzie ktoś w ciąży albo z maluchami, więc Zosi na pewno będzie przykro, przez co ja jednocześnie czułem się źle. Nie ukrywam, że czasami wolałem pojechać sam na imprezę, na której były małe dzieci. Wiedziałem, że to będzie lepszym rozwiązaniem, niż gdyby Zosia miała być tam ze mną i miała przerabiać to wszystko na żywo – widziałaby te maluchy, słyszałaby, jak się śmieją, albo patrzyłaby na dziewczyny, które są w ciąży. Unikaliśmy spotkań z ludźmi, którzy mieli dzieci albo się ich spodziewali. Widywaliśmy się, ale – podobnie jak wy – potrafiliśmy wyjść wcześniej. Natomiast zawsze o wiele chętniej jeździliśmy do paczki, która nie miała jeszcze pociech.

Z.: Chciałabym dodać, że Barti zawsze walczył o taką namiastkę normalności: „Wiesz, Zosin, możesz zostać w chacie, ja to rozumiem, ale z drugiej strony musisz sobie kiedyś zdać sprawę z tego, w którym momencie przestaniesz uciekać. Teraz dzieci ma ten, ten i ten, ale za chwilę mogą mieć następni. Czy zawsze będziemy udawać, że boli cię brzuch albo musisz zostać w domu, bo coś tam? Czy to jest dobre?”. Pamiętam też, że byłam wtedy mocno nastroszona na zmierzenie się z tą wizją. Teraz widzę w tym większy sens. Może właśnie dlatego, że potrafię na to spojrzeć z perspektywy czasu.

Monotematyczność

Z.: Powiem wam, że mi kwestia dzieci w rodzinie kojarzyła się z monotematycznością. Wiedziałam, że jak będziemy przy jednym stole z maluchami, to rozmowy o nich będą non stop. „Czy zjadło, czy nie?”„Czy zrobiło kupkę?” „A zobaczcie, ma pierwszy ząbek!”. Jechałam z nastawieniem, że jestem w stanie zacisnąć zęby na określony czas, bo jesteśmy umówieni, np. na te trzy godziny. Jednak w momencie, w którym nie mogłabym już wytrzymać, mieliśmy ustalone hasło bezpieczeństwa, po którym zwijaliśmy się w ciągu pięciu minut.

Nie do końca też pamiętam, Barti, czy nie jeździliśmy w ogóle. Chętnie spotykaliśmy się z paczką znajomych, którzy nie mieli dzieci. Jesteśmy mocno towarzyscy i tam nie było żadnych oporów. Na imprezach rodzinnych raczej się spotykaliśmy, ale z jasno wyznaczonymi zasadami, czyli albo jedziemy tam na określony czas, albo jeśli ten monotemat będzie się przeciągał, to nie zniosę tego dłużej niż przez trzy godziny. Tak to pamiętam.

Ale kojarzę też, że Barti potrzebował tych spotkań bardziej niż ja. Może dlatego, żeby nie zdziczeć lub żeby zachować sobie namiastkę codzienności. Albo brał pod uwagę to, że może w ogóle nie będziemy mieć dzieci. Czy serio z tego powodu nigdy nie pojedziemy na obiad do teściowej? Czy w pewnym momencie nie trzeba po prostu powiedzieć „dość” i zagryźć zęby? Gdzieś tu trzeba znaleźć wspólny mianownik.

Są różne domy

M.: Smutno się zrobiło troszkę. Ale myślę, że te imprezy są potrzebne, nie możemy się zamykać w czterech ścianach. Oczywiście jest czas, kiedy tego nie udźwigniemy i możemy to sobie odpuścić, ale nie powinniśmy rezygnować z normalnego życia, tylko starać się powoli oswajać te demony w głowie.

To, co powiedziałaś – tak naprawdę nie wiemy, ile to będzie trwało. Czy to będzie rok, czy to będą dwa lata, czy trzy. Dla mnie wizja niespotykania się z rodziną przez taki czas, dlatego że pojawia się kolejne dziecko albo ktoś jest w ciąży, jest niewyobrażalna. Albo że będę jeździł sam. Nie po to mam żonę, którą kocham, z którą wziąłem ślub i związałem się na resztę życia, żeby ona siedziała w domu, a ja będę wtedy jeździł na imprezki. Oczywiście każdy musi znaleźć swoje rozwiązanie, aby nie robić nic na siłę. Aczkolwiek warto mieć z tyłu głowy, że nie jest to takie złe i to, żeby się nie zamykać w swoim domu i nie tworzyć tam twierdzy, gdzie tylko staramy się o dziecko i koniec kropka. Fajnie czasami jest wyjść z tej swojej strefy komfortu.

Z.: Chciałabym jeszcze na koniec dodać, że dudnią mi w głowie wiadomości od dziewczyn, które przedstawiają skrajnie inny obraz domów niż te, które my mamy. Mamy fart, że wywodzimy się z miejsc, w których są ludzie, którzy nas kochają, i możemy otrzymać od nich ogrom wsparcia, a nie każdy ma tak super. Czasami są wokół osoby o złym sercu, takie, które uwielbiają dopiec albo sprawić przykrość. Są domy, w których nie czeka na nas zrozumienie i poczucie bezpieczeństwa, że jestem tu dla ciebie, bo cię kocham bez względu na to, czy masz dzieci, czy nie. Tam może być inaczej.

Piękna wizja, ale utopijna

M.: Mam cichą nadzieję, że ten przykład jest skrajnością. Wiem, że takie rzeczy się zdarzają, tak jak partnerzy, którzy podczas starań w ogóle się nie interesują i nie obchodzi ich to, co się dzieje. Mam taką naprawdę cichą nadzieję, że jest to skrajność skrajności i że jednak te rodziny będą wspierały i że się tego nauczą.

Być może to, co powiem, jest na wyrost, ale cały czas mam dziwne wrażenie, że brakuje w naszym społeczeństwie informacji dla ludzi, którzy nie wiedzą, jak rozmawiać z osobami starającymi się o dziecko. Takich par jest bardzo dużo w naszym otoczeniu, wśród przyjaciół i rodziny dalszej czy bliższej. Czasami ktoś nie chce sprawić przykrości albo nie mówi czegoś specjalnie. Rzuci jakiś głupi żart: „No to jak tam, już? Długo mamy czekać? A może ci pokazać, jak to się robi?” itd. Być może nie zawsze jest tak, że te osoby pałają chęcią dopieczenia komuś albo zadania mu bólu, tylko wynika to z ich niewiedzy.

Fajnie by było, gdyby kiedyś powstała akcja społeczna, dzięki której ludzie nauczyliby się komunikować z parami, które starają się o dziecko. Żeby było przyjemniej, bardziej rodzinnie, żeby najbliżsi zrozumieli: „Kurczę, oni mają problem. Sprawmy, aby u nas na imprezie było miło. Zadzwońmy wcześniej, pogadajmy, żeby ten syn czy ta córka przyjechali i czuli się dobrze w święta, podczas urodzin, imienin, wakacji. Żeby wszystkim było lepiej”.

Z.: Piękna wizja, trochę utopijna.

M.: Bardzo utopijna, wiem o tym.

Z.: Tak samo jak złudne jest to, że zakładamy z góry, że procent tych domów, w których może być źle, jest mały. Wszyscy wam życzymy, aby tak było, abyście mieli to szczęście wyrastania w rodzinie, która daje masę zrozumienia, wsparcia, poczucia bezpieczeństwa. Wiedzcie, że pamiętamy, że nie każdy tak ma. I wtedy nie zawsze warto forsować coś wbrew sobie.

Żeby było ci lepiej…

M.: Kończymy ten smutny temat. Poruszymy teraz ostatni, który daje promyk nadziei w tej dosyć poważnej rozmowie. A będzie to podpunkt pod tytułem…

A.: „Żeby było ci lepiej”.

M.: Powiemy tu o rzeczach pozytywnych, które przy tej całej beznadziejności i powadze, którą trzeba było zachowywać przy staraniach, sprawiały, że robiło nam się miło na serduszku. Próbowaliśmy sobie przypomnieć, co to było i każdy coś tam sobie odkopał z pamięci. Aniu? Może ty pierwsza?

Z.: Moja stara zacznie. (śmiech) Ania odświeżyła to sobie najbardziej.

A.: Wybrałabym kilka rzeczy, ale pierwsze, co mi przyszło na myśl, to nasz wypad w Bieszczady, na który zupełnie nie miałam ochoty. Mój mąż uznał, że będzie lepiej, jak pojedziemy. Byliśmy wtedy świeżo po ciąży biochemicznej, więc byłam załamana i nie chciało mi się wstawać z łóżka. On stwierdził, że nie może tak być i zmusił mnie do tego wyjazdu. Teraz jestem mu za to bardzo wdzięczna, pomimo że swoje wypłakałam w tych Bieszczadach i wieczorami siedzieliśmy i gadaliśmy bardzo dużo. Aczkolwiek ta zmiana otoczenia i to, że mogliśmy wtedy uciec w góry… Na jaką wtedy weszliśmy?

M.: Bukowe Berdo.

A.: Aaa… dokładnie tak! Nawet mam tu zdjęcia stamtąd, bardzo wiało. Pozwoliło nam to na chwilę oderwać myśli, pomimo że nie skakałam tam ze szczęścia. Pamiętam, że po drodze zajeżdżaliśmy na jakieś cmentarze do twojej rodziny w Biłgoraju.

Z.: Wspaniale!

A.: Pamiętam takie urywki. (śmiech)

Z.: Zabraniam tego wyciąć! (śmiech)

M.: Mam nadzieję, że się nie śmiejecie z Biłgoraja.

Z.: Aniusi wspomnienia, co było najfajniejsze w staraniach: zajeżdżanie do twojej rodziny na cmentarz w Biłgoraju.

A.: Daj mi powiedzieć! Ale wiecie co… (śmiech) Wracamy. Tak zapamiętałam ten wyjazd, halo! Na górce był ten cmentarz. (śmiech) Mało pamiętam, ale to akurat tak! Whatever, możemy tego nie dawać.

Z.: Dajmy to, proszę!

Skromny wyjazd, dużo emocji…

A.: Wiem, że nie chciałam jechać w góry i teraz naprawdę jestem wdzięczna ci za to, że mnie wyciągnąłeś z tego letargu. Nie miałam ochoty na spotkania z nikim, na rozmawianie z innymi ludźmi oprócz ciebie, więc dobrze było zmienić otoczenie i gdzieś wyjechać, pomimo braku radości. Fajnie było na chwilę się odciąć, choć było to bardzo trudne.

M.: Bardzo się cieszę, że ten jakże skromny wyjazd w Bieszczady wywołał u was tyle emocji. Ja z kolei chciałem powiedzieć o czymś dużo bardziej prozaicznym niż ten wypad, choć faktycznie był udany. Mieliśmy taką tradycję, że po wyjściu z kliniki, przed powrotem do domu, szliśmy gdzieś na jakiś dobry obiad. To był czas, kiedy mogliśmy trochę ochłonąć po stresującej wizycie lekarskiej. Wiedzieliśmy, że czeka na nas smaczne jedzenie i będziemy mieli chwilę dla siebie, żeby odsapnąć.

Może to nie było nic wielkiego, ale miło to wspominam. Dobrze było mieć wtedy taki bezpiecznik, bo każda konsultacja to był pewien stres. Czy to było USG, czy kolejna wizyta – uzyskiwało się jakieś informacje (dobre, trochę lepsze, zazwyczaj te gorsze), więc fajnie, że mieliśmy taki moment i nie wsiadaliśmy nabuzowani od razu do samochodu. Mogliśmy sobie chwilkę wychillować, zjeść coś pysznego i pobyć jeszcze razem.

„Projekt żyćko”

Z.: Mam bardzo podobnie. Rozmawialiśmy o tym wczoraj czy przedwczoraj – à propos tego, że przez COVID-19 zamknęła się knajpa, do której chodziliśmy, tylko najczęściej przed wizytą. Czasami się zdarzało, że byliśmy później. Wymienialiśmy z Dudkiem doświadczenia, kto lepiej na tym wyszedł, kto zamawiał lepszą szamę. Zawsze jak stara miała gorsze, to stary musiał się wymieniać.

Dudku, zdajesz sobie sprawę, że nie rozbijemy już banku i że ten odcinek należy do Ani i do wizyt na cmentarzu w Biłgoraju? Ale mimo wszystko postaraj się sobie coś przypomnieć. Wiesz już, co?

B.: Przypominam sobie, jak wdrożyliśmy „projekt życie” i w pewnym momencie wykupiłaś z siedem lotów do różnych państw europejskich. Na początku podszedłem do tego sceptycznie. „Jak to zorganizować ze staraniami? Co będzie, jeśli zajdziesz w ciążę? Przecież te bilety to też jest jakiś koszt. Muszę w pracy załatwić sobie urlop” – oczywiście w głowie pojawiło się mnóstwo problemów. A gdy doszło do tych wyjazdów, okazały się one strzałem w dziesiątkę. Był to doskonale spędzony czas, do tej pory wspominam go ekstra. Jestem ci wdzięczny, że to wszystko zorganizowałaś i że trochę popodróżowaliśmy, bo teraz byłoby ciężko z wielu powodów.

M.: Nawet my załapaliśmy się na jeden wspólny „projekt życia”, tak?

B.: „Projekt życia” z wami też był wspaniały. Włochy – piękny kraj. Z tymi posiłkami, tak jak wspomnieliście i wy, i Zosia, było super, bo to było świetne oderwanie się na chwilę od tego, po co przyjechaliśmy. Byliśmy w stanie porozmawiać tam o czymś innym, bo całą podróż do Warszawy mówiliśmy tylko o wizycie.

Najlepiej wyrzucone pieniądze w błoto

Z.: Zanim przejdę do rozwinięcia swojego tematu, chciałabym powiedzieć, że jakbyście chcieli załatwić z Gajami „projekt żyćko” i jakąś szybką sprawę, to bardzo polecam od razu dzwonić bezpośrednio do małżonka. Bo jak zaproponowałam wtedy Ani: „Ania, chodź, taki weekend super! Znalazłam tańsze loty, lecimy!”, to oczywiście podeszła do tego sceptycznie: nie, ona musi porozmawiać z Misiem, ona nie wie. Myślę sobie – proza życia. Ale myślę też: „Dobra, to czy mogę porozmawiać z Misiem?”. Zadzwoniłam do niego, nawet nie musiałam kończyć zdania: „Misiu, czy jedziemy…”. „Jedziemy!”. Proste, nie? Nie ma problemu, on już to zorganizuje. Więc jak chcecie coś z Gajami, to do Gaja. Zwłaszcza jak tam czeka jakieś dobre jedzonko…

M.: Dokładnie tak. Właśnie miałem powiedzieć, że jeżeli chodzi o miejsca z jakąś fajną kuchnią, to zawsze.

Z.: Ten wyjazd, na który Michał powiedział, że się załapaliście, to był jeden z naszych najbardziej skumulowanych. To był styczeń, miałyśmy z Anią warsztaty, zaraz potem był ten wylot do Florencji, a jeszcze tego samego miesiąca, w każdy weekend lecieliśmy z Dudkiem do Londynu. Chłop, który siedział na tyłku i było mu z tym dobrze, został przeze mnie wyrwany szponami z tego kochanego Radzynia Podlaskiego, bo stara wbiła na stronę Ryanaira i brała wszystko jak leci.

Jak na tamte czasy zostawiłam tam dużo kasy, ale wtedy mocno wdrożyłam „projekt żyćko”. Stwierdziłam, że skoro to jest super i naprawdę potrafimy przez taki weekend żyć i tak bardzo nas to cieszy, to… Dudek właśnie pokazuje gest rozrzucania pieniędzy. Koszty się nie liczą! Paradoksalnie udało się zrealizować może trzydzieści procent tych wyjazdów, bo za chwilę dostałam na nie bana, bo byłam w ciąży. Najlepiej wyrzucone pieniądze w błoto.

Rozwodów nie będzie

M.: Każde pieniądze wydane na przyjemności nie są wyrzucaniem w błoto, wypraszam sobie.

Z.: To były takie wypady, na których już nie mogłam zrealizować tych przyjemności.

M.: A! Niezrealizowane! Okej.

Z.: Ale cel był osiągnięty. Cieszę się, że udaje nam się zakończyć ten podcast z uśmiechami na twarzach. Wszyscy raczej się uśmiechają, patrzę na was badawczo.

B.: Rozwodów nie będzie.

Z.: A to cieszę się, że nie jesteśmy tą parą. Czy państwo Gajowie mogą potwierdzić, że u nich również?

M.: Nie no, błagam cię! Po tylu latach razem i po tylu różnych sytuacjach, jeżeli to miałoby być powodem do rozwodu, to znalazłoby się milion innych lepszych. Z uśmiechem – jak najbardziej.

Z.: Poproszę jeszcze Anię o potwierdzenie.

A.: Tak.

Z.: (śmiech) Bo muszę to usłyszeć!

M.: Żona odpowiada: „Tak, porozmawiamy w domu”.

Z.: Dokładnie tak!

A.: Nie, żartuję sobie, oczywiście. Jest wszystko „w porzo”. (śmiech)

Z.: Dudku, „w porzo”?

B.: Oczywiście.

Z.: I żona cię teraz nie ściska za udo, mówisz to sam, nie jesteś do tego przymuszany?

B.: Nie ściska mnie wcale!

A.: Myślę, że dzięki temu właśnie nie zakrzywiamy rzeczywistości. Udało nam się porozmawiać faktycznie tak, jak to robimy, gdy prowadzimy dyskusje poza mikrofonami.

Starcie małżeńskie – zakończenie

M.: Jak tylko tutaj weszliśmy, moja żona spojrzała na mnie i powiedziała: „Ale mów prawdę! Mów prawdę!”. Pytam, czy na pewno, to powtórzyła: „Mów prawdę, nie można oszukiwać!”. No dobrze, w takim razie będę mówił zgodnie z prawdą. I to są właśnie efekty. Mamy nadzieję, że komuś się podobało i może jeszcze kiedyś dziewczyny zaproszą nas do wspólnego nagrywania.

Z.: Tym to podsumujmy. Słuchajcie, wyciągnijcie wnioski z doświadczeń dwóch par, które starania mają za sobą. Wierzymy, że te rozmowy, problemy, to wszystko, co przerabiacie w waszych domach, jest bardzo podobne do tego, z czym my się mierzyliśmy. Jeśli uda wam się być trzy kroki przed nami, to może dzięki temu unikniecie trzech dodatkowych kłótni. Bardzo wam tego życzymy.

A.: Ściskamy was mocno, dziękujemy za wysłuchanie i do usłyszenia w kolejnym podcaście.

M.: Do usłyszenia, pozdrawiamy!

B.: Do usłyszenia!

Z.: Hej!

Akademiowe diety i e-booki: https://sklep.akademiaplodnosci.pl/